poniedziałek, 19 września 2011

Reality check - rachunek za elektryczność

W piątek dostałem nowy rachunek za prąd.

Spodziewałem się podwyżki bo wiem, że poprzednim lokatorem był jakiś ćpun czy meliniarz, który zdemolował mieszkanie i zniknął więc nie przypuszczam aby grzanie, gotowanie czy prysznice były wysoko na liście jego priorytetów zatem konsumpcja prądu była ograniczona. Potem mieszkanie stało puste i gdy w końcu właścicielka zorientowała się, że ma braki w płatnościach gościa już nie było i o ile wiem nigdy się nie odnalazł. Ja odziedziczyłem te niskie rachunki i przez pierwsze pół roku płaciłem 170 euro na kwartał.

Pomimo iż jak wspomniałem byłem przygotowany na podwyżkę to nowe rozliczenie spowodowało lekki szok. Okazało się, że teraz normą będzie dwu-krotność poprzednich płatności i raz na 3 miesiące trzeba będzie wysłać do Wien Energie 334 euro. Co za tym idzie muszę dopłacić różnicę z poprzednich miesięcy i żeby było śmieszniej data płatności to 28 września. 2 dni przed wypłatą mam im przelać 653 euro z groszami :)

Będę musiał wprowadzić lekkie zmiany w moim money management i co miesiąc odkładać sobie na bok te 111 euro żeby potem nie musieć się za bardzo gimnastykować z budżetem kiedy przyjdzie zapłacić za prąd. Kto czyta mojego bloga kredytowego ten wie, że w przeciągu najbliższego półrocza mam zamiar kompletnie spłacić swoje kredyty. W tym miesiącu niestety przelewu do Polski nie będzie więc znowu trzeba będzie użyć kasy z kredytu odnawialnego (który notabene spłaciłem w całości na początku tego miesiąca - błędne koło).

Podsumowując miesięczne koszty życiowe podskoczyły mi do około 900 euro i obecnie prezentują się następująco:

  • mieszkanie: 420 euro
  • prąd: 111 euro
  • ubezpieczenie mieszkania: 10 euro
  • bilet miesięczny: 50 euro
  • internet: 23 euro
  • zakupy (jedzenie, środki czystości, kosmetyki): 300 euro

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

O zarobkach na emigracji


Głównym powodem polskiej emigracji są pieniądze, nie czarujmy się, że jest inaczej. Gdyby nie kasa to Polaka za granicą można by spotkać jedynie jako turystę. To już nie te czasy, że się uciekało przed komunizmem czy prześladowaniami. 

Nie żeby komunizmu w Polsce brakowało, świnie u koryta nadal chcą dzielić nie swoją kasę po równo pomiędzy członków tak zwanego społeczeństwa przy okazji sobie płacąc prowizję od tej zbożnej usługi. Inna sprawa, że coraz częściej wyciągają łapy po kasę tych faktycznie potrzebujących jak na przykład emeryci obecni lub przyszli. W tym drugim przypadku jest to bardziej kuszące z powodu kasy leżącej "odłogiem". Zanim obecny trzydziestolatek będzie miał prawo poboru tej zapomogi jest spora szansa, że wcześniej zdechnie, a nawet jakby dożył to co taki może zrobić? Zaciągnie Fedakową i spółkę przed sąd?

A więc emigrujemy za kasą. Oczywiście jest to nie za bardzo po myśli miłościwie nam rządzących więc sieje się ziarno propagandy jak to emigracja degeneruje człowieka. Co chwila onety i reszta wrzucają na główne strony ten sam artykuł o alkoholiźmie, rozpuście, rodzinach rozdartych przez wyjazdy. Tak jakby Polak w kraju stronił od wódy i kurwienia się. No ale jakby wszystkie owieczki uciekły to na cholerę by było potrzebne całe stado kundli (bo to nie są psy) szczekaniem wyznaczające granicę pastwiska.

Przeczytałem dziś o nowym pomyśle minister Fedakowej jakoby kasa emerytów zamiast leżeć w OFE  - gdzie jest "narażona na spekulacje giełdowe" - lepiej by się przysłużyła krajowi będąc środkiem na opłacanie rozwoju owego kraju. Oczywiście nikt nawet nie pomyśli o tym, że jakby tę całą kasę po prostu zostawić ludziom to może by sobie sami na te emerytury uskładali bez pomocy światłych kapłanów socjalizmu.

Owa notka prasowa skłoniła mnie do prostego eksperymentu myślowego mającego na celu... w sumie nie wiem co, ale wynik był na tyle fajny, że zdecydowałem się obudzić bloga z letargu. Zapytałem sam siebie jak znacząca jest różnica w moich zarobkach teraz w stosunku do tych polskich? Oczywiście każdy wie, że za granicą zarabia się lepiej, ale chodzą też bajki wśród gminu, że życie drogie jak cholera i jak się człowiek nie żyłuje to ciężko coś faktycznie odłożyć.

Dla ułatwienia podliczyłem zarobki netto bo wiadomo, że podatki są różne. Przyjąłem także sztywny przelicznik 1 euro = 4 PLN jako że takiego używam we wszelkich rozliczaniach się na przykład ze znajomymi, którzy przy okazji wizyt w Polsce kupują mi na przykład papierosy. Jako polską wypłatę liczyłem swoją ostatnią pensję. W zarobki austriackie wliczyłem oczywiście kwotę dwóch dodatkowych pensji, to nie jest żaden przywilej związkowy tylko zwyczajna sprawa.

No i co się okazało?

W 12 miesięcy w Austrii zarobię tyle co w Polsce przez miesięcy 20.

Czyli żeby mieć mniej więcej tyle samo kasy musiałbym pracować niemal dwa razy dłużej. Prościej się już chyba nie da uzasadnić czemu uważam, że decyzja o wyjeździe była dobrą decyzją. Oczywiście każdy musi decydować za siebie, ale ja swojego wyboru nie żałuję (przynajmniej póki co).

Ci co czytają mojego drugiego bloga wiedzą, że mam kredyty do spłacenia. Kredyty brane z głupoty i na pierdoły. Kredyty ciągnące się za mną już kilka lat. Dzięki wyjazdowi i zarobkom w euro w ciągu dwóch miesięcy spłaciłem niemal 14 tys. PLN zadłużenia na karcie kredytowej i kredycie odnawialnym (pomijam fakt, że to właśnie wyjazd wydrenował kasę z tych miejsc, dług jest długiem). W Polsce byłbym w stanie wycisnąć z siebie maksymalnie kilkaset PLN miesięcznie co generalnie oznaczałoby ze dwa lata trwania w tym bagnie. Co więcej oznaczałoby to kompletny brak kasy na cokolwiek poza opłaceniem rachunków, zero przyjemności tylko harowanie dla banku. Teraz to było tylko przeznaczenie "trzynastki" i kasy ze sprzedaży auta na spłatę - generalnie kasy dodatkowej, a nie robienie sztuczek aby obdzielić wszystkich wierzycieli z wypłaty zasadniczej.

Kontynuując wątek kredytowy mam jeszcze około 18 tysięcy PLN do spłacenia. Wg harmonogramu tego kredytu to jeszcze 20 miesięcy płacenia rat po prawie 1000 PLN. Przy polskich zarobkach zero szans na wcześniejszą spłatę jednak teraz jest bardzo prawdopodobne, że wszystko spłacę w ciągu najbliższego półrocza. W listopadzie będzie "czternastka" więc do normalnej raty dorzucę mniej więcej jej 10-krotność i w okolicach luty-marzec 2012 kredyt powinien być spłacony. I znowu beż żadnego wybierania pomiędzy większą ratą a powiedzmy nową parą butów zimowych.

Najśmieszniejsze jest to, że teoretycznie jestem "wysoce wykwalifikowanym specjalistą" więc ktoś może mi zarzucić, że nic dziwnego, że mi tak dobrze. A co mają zrobić biedni ludzie tylko po podstawówce? Taki przykładowy Franek co to ino wie jak silikon na obrzeżach brodzika prysznicowego umie położyć? Ano właśnie sęk w tym, że Franek może sobie policzyć 70 euro za przyjazd i 70 euro za każdą rozpoczętą godzinę pracy co jak na mój gust jest cholernie dobrą dniówką, a przecież ile pryszniców można załatać przez jeden dzień? Cała rzecz ino w tym żeby się Frankowi chciało.

środa, 6 lipca 2011

Dlaczego (jeszcze) nie rozmawiam z szefostwem o kasie

W piątek miałem pierwsze review z moją szefową. W mailu napisała, że chciała by porozmawiać na temat mojej pracy, usłyszeć o moich wrażeniach, powiedzieć mi jak mnie oceniają inni, takie tam. Zdarzyło mi się już być na takich rozmowach więc generalnie za bardzo się nie stresowałem bo w sumie cóż mogła mi takiego powiedzieć?

W przeciwieństwie do poprzedniej firmy gdzie take spotkanie potrafiło się ciągnąć i godzinę tutaj był prawdziwy blitzkrieg. Najpierw ja powiedziałem, że jest mi zajebiście, a potem usłyszałem że to fajnie bo feedback o mnie wskazuje na podobne odczucia otoczenia. Według szefowej ludzie mnie chwalą za fluently, za szybkie efekty, za can do attitude. Tak więc nie było żadnych zgrzytów, miting trwał 10 minut i output jest taki, że obie strony układu są zajebiste :)

Pierwsze o co mnie kumpel zapytał jak wróciłem do pokoju to czy gadałem o podwyżce i był bardzo zaskoczony, że nie poruszyłem tego tematu. Prawdę mówiąc zastanawiałem się przez chwilę czy nie zapytać o kasę bo niby robię w C++ i C# więc generalnie w moich core skills, a plan był że trawię do rzeczy webowych na których znam się tak sobie. Między innymi dlatego na spotkaniu z bossem gdy przyszło do kwestii zarobków podałem kwotę kilkaset euro mniejszą niż bym podał wiedząc, że idę jednak do prawdziwego programowania a nie przeglądarkowych zabawek (heh, let the flamewar begin! :)

Postanowiłem jednak nie wspominać w ogóle o pieniądzach. Po pierwsze dlatego, że tak naprawdę nie jest źle, a w porównaniu do Polski to jest super. Kto śledzi mojego bloga kredytowego ten wie, że dzięki trzynastej pensji wypłaconej w czerwcu mogłem przelać do Polski 2000 euro wcale nie wyrzekając się środków na przeżycie lipca. Ok, te kilka stówek więcej na pewno by nie zaszkodziło, ale nie jest tak, że bez nich przymieram głodem i chodzę w szmatach. Wypłata jest taka aby spokojnie żyć w Wiedniu, a w Polsce lekko przyspieszyć spłacanie kredytów.

Drugim powodem było to, że nie chcę być typowym Polaczkiem, który przy pierwszej lepszej okazji muli nerę o kasę. Sorry, ale właśnie tak mi się to kojarzy w tym momencie. Wiadomo, że nie można dać się wykorzystywać i tyrać za ochłapy, ale naprawdę nie mam poczucia bycia w takiej sytuacji. Prawda jest taka, że gdyby mi się chciało jak mi się nie chce to bym nie miał co robić bo w dwa tygodnie bym skończył to co jest przewidziane na kilka miesięcy klepania kodu. Praca jest komfortowa, jest czas na kawę i fajkę, jest czas na głupie gadki z szefem i z kumplami z pokoju, nikt nie robi tragedii jak się wyjdzie wcześniej z pracy. A póki co projekt jest w powijakach i pomimo kilku małych pobocznych rzeczy, które wzbudziły małe "wow" nie za bardzo jest czym poprzeć roszczenia podwyżkowe.

Poza tym ciągle jestem nowy, ciągle nie widziałem nawet 10% naszego produktu flagowego, ciągle widzę okazję żeby się dowiedzieć i nauczyć czegoś nowego co pomoże mi bardziej się zasymilować. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak majaki młodego szczurka korporacyjnego podjaranego twórczością spin doktorów od wewnętrznej propagandy, ale tak właśnie uważam. Dlatego postanowiłem odłożyć rozmowę o pieniądzach na następne review i cieszyć się tym, że póki co chodzenie do pracy nie jest katorgą.

wtorek, 7 czerwca 2011

Piwo, Hradczany i striptease - zwiedzanie Pragi

Czwartek w Austrii był dniem wolnym od pracy z powodu tego, że Jezus poleciał do nieba czy coś w tym stylu. Razem z kumplem i jego żoną, która też pracuje w U wzięliśmy sobie urlopy na piątek i wraz z moją dziewczyną pojechaliśmy na długi weekend do Pragi.

Kilka lat temu dostałem zaproszenie do Pragi na rozmowę kwalifikacyjną. Z pracy nic nie wyszło, ale miałem okazję trochę podreptać po stolicy Czech i nawet mi się spodobało. Jednak zmęczenie nocną podróżą i testami na rozmowie sprawiło, że poza widokiem zamku na Hradczanach po drugiej stronie Wełtawy wspomnienia miałem raczej mgliste. Niemniej jednak z powodu recydywy zostałem wyznaczony na przewodnika wycieczki :)

Podróż tam...

Z Wiednia wyjechaliśmy około 7 rano tak aby być na miejscu w okolicach 12. Pogoda była raczej niewyjściowa, było pochmurno, straszyło deszczem, wiatr piździł i miało być tak cały weekend. Jechaliśmy trasą przez Brno aby załapać się na jak najwięcej autostrad, które jednak za Brnem wcale nie były takie rewelacyjne. Moim zdaniem droga do Brna zarówno od strony Austrii jak i ta od Polski są o wiele lepsze jeśli chodzi o nawierzchnię i szerokość.

Hotel

Zarezerwowaliśmy sobie nocleg w hotelu Fortuna Rhea. Położony dość daleko od centrum, ale wyglądał na fotkach całkiem spoko, a i ceny były zachęcające bo za pokój dla dwóch osób na dwie nocki wyszło 98 euro. W rzeczywistości hotel straszy obdartą elewacją i wygląda raczej na typowy blok z komunistycznego planu obdzielenia obywateli mieszkaniami. Na szczęście pokoje chociaż nie powalają wystrojem i komfotem były czyste, ze świeżymi ręcznikami i działającą infrastrukturą. Wi-fi jest tylko w holu niedaleko recepcji i nie ma co liczyć na oglądanie youtube’a, ale na sprawdzenie maila czy poczytanie Onetu wystarczy. Mieliśmy pokoje na pierwszym piętrze więc zamiast widoku na panoramę miasta widzieliśmy śmieci na dachu nad poziomem parteru, niezbyt estetyczne.

Śniadanie było wliczone w cenę, ale raczej przepychu nie było. Do wyboru pieczywo (chleb i bardzo smaczne bułeczki z grudkami soli), ser żółty w plasterkach i mielonka. Do tego jakieś sałatki na majonezie, musli i jakaś breja, której nie udało się nam zidentyfikować. Do picia kawa, herbata, woda i sok pomarańczowy z automatu, który smakował jak baaaardzo rozcieńczony Visolvit (pamięta to ktoś? :). Sama jadłodajnia wygląda jak bary mleczne z filmów Barei, ale przynajmniej sztućce nie były na łańcuchach. Obsługa nonstop kręci się po sali porywając ludziom talerze spod nosa co prawdę mówiąc jest nieco denerwujące.

Komunikacja miejska

Po pierwsze, zapomnijcie o płaceniu za bilety banknotami lub kartą, automaty przyjmują tylko monety. Poza tym nie da się w nich kupić biletu dłuższego niż na 1 dzień. To jednak nie jest bardzo dokuczliwe bo przecież nie zwiedza się miasta cały dzień jeżdżąc tramwajem czy metrem. My kupowaliśmy bilety 75-minutowe za 26 koron i spokojnie wystarczyło. Szczerze mówiąc 20-minutowe też by wystarczyły no ale jak się nie zna miasta to lepiej nadpłacić niż się potem stresować.

Metro jest o niebo czystsze niż to w Wiedniu, ale jeździ jakby wolniej. Z mapy nie wygląda żeby stacje były aż tak daleko od siebie, a jednak podróż nieco się ciągnie. Stacje mają kolorowe ściany z płytek z kulistymi środkami co oczywiście wywołało dyskusję czy są one wklęsłe czy wypukłe :) Niektóre stacje są położone naprawdę głęboko bo ruchome schody ciągną się chyba na 100 metrów i bardziej przypominają wyjazd z kopalni niż z komunikacji miejskiej. Tak było na przykład na Hradczańskiej czy na Zelivskeho. Oznaczenia kierunków jazdy i stacji są wyraźne.

Praska sieć tramwajowa jest podobno największa w całych Czechach, a tabor oferuje pełne spektrum doznań wizualnych. Z jednej strony mamy pobrzękujące starodawne wagony, a z drugiej nieco futurystycznie wyglądające pociski podobne do szybkich kolei japońskich. Podobnie jak w metrze tramwaje są czyste i zadbane. Jesli chodzi o oznaczenia to jest kompletna beznadzieja bo ani wyraźnej nazwy przystanku ani numerów linii nie uświadczysz. Trzeba lecieć do tablicy na końcu przystanku i poczytać rozkład jazdy żeby się czegoś dowiedzieć.

Ceny

1 euro można wymienić na około 23 korony. Za piwo i jedzenie płaci się różnie, zależy od miejsca no i „renomy” lokalu. W naszym hotelu Pilsner Urquell kosztował 39 koron, w knajpce na rynku Starego Miasta już 80 koron. Na Nowym Mieście normalną ceną za piwo jest 29-32 korony. Generalnie warto zejść ze szlaku turystycznego bo wiadomo, ze turyści zawsze przepłacają. Cena Marlboro Light 100’s to 84 korony i nie zauważyłem papierosów droższych niż 90 kilka koron.

Trasa wycieczkowa po Pradze

Centrum Pragi czyli Stare i Nowe Miasto są pełne kamienic, kościołów, wieżyczek, pomników, placyków, alejek, ogrodów i czego tylko dusza snajpera z aparatem może zapragnąć. Dlatego najlepiej jest się szwędać i zaglądać w niepozorne uliczki bo czasami może się tam kryć uroczy zaułek albo fajna knajpka. Na tej mapie zaznaczyłem trasę, która zalicza to co z zabytków warto zobaczyć (mnóstwo okazji do fotografowania także pomiędzy zaznaczonymi punktami trasy), a także kilka knajpek i restauracji, ale co najważniejsze nie trzymając się jej fanatycznie można sobie miło pobłądzić i poodkrywać Pragę. Nie jest to trasa, którą my szliśmy ponieważ pierwszego dnia zataczaliśmy kręgi w okolicach Starego Miasta, a drugi dzień upłynął nam na spacerze od Hradczan do Nowego Miasta i nigdy nie były to wędrówki tak proste jak to rysuje google. Niemniej jednak da Wam pojęcie jak mniej więcej można sobie chodzic żeby coś zobaczyć. Szczerze mówiąc trudno czegoś w Pradze nie zobaczyć :)

Hanavský pavilon (punkt A)

Trafiliśmy tam zupełnym przypadkiem drugiego dnia idąc od stacji metra Hradcanska w stronę zamku. Pawilon to mała knajpka gdzie można wypić piwo, ale największym jej atutem jest panoramiczny widok jaki się stamtąd roztacza. Co prawda zamek na Hradczanach jest ukryty za parkiem po prawej stronie, ale reszta Pragi aż się prosi o trzaskanie fotek. W zasięgu obiektywu jest kilka mostów w tym Most Karola, motorówki i statki wycieczkowe na Wełtawie, kamienice na przeciwległym brzegu i całe morze pomarańczowych dachówek spomiędzy których wystrzeliwują w górę kopuły i wieże kościołów, katedr, muzeów i teatrów. Nam akurat trafiła się wspaniała pogoda, skwar z nieba, malutkie obłoczki i niebieskie niebo, idealne do pstrykania widokówek.

Chotkovy sady, Kralovska zahrada, Jeleni prikop (między punktami A i B)

Tak naprawdę my przeszliśmy najpierw alejkami do pomnika czy rzeźby Julisa Zeyera, a potem pomiędzy Kralovską zahradą a Jelenim prikopem. Po drodze co chwila kazałem kumplowi robić fotki coraz bardziej demonicznie wyglądającym wieżom kaplicy św. Wita na zamku hradczańskim. Przy ponurej pogodzie spokojnie można by wykorzystać ten widok jako scenerię dla wampirów albo psychopaty z siekierą :)

Dziedziniec zamku Hradczany (punkt B)

Milion turystów znakomicie psuje przyjemność z wizyty na zamku, a dziedziniec był nimi wypełniony po brzegi. Kolejki do wejść „na komnaty”, oblegana studnia na środku, zdyszani emeryci i wieloryby szukający cienia pod ścianami. Dlatego jak najszybciej skierowalismy się do przejścia na lewo gdzie stoi...

Katedra św. Wita (punkt C)

Powstawała przez blisko 600 lat, stopniowo wzbogacana o kolejne detale. Kościół, którego pozostałości obecnie znajdują się pod katedrą został postawiony w 925 roku. Później kolejni władcy wprowadzali swoje plany rozbudowy w życie i obecnie katedra jest jednym z najpiękniejszych okazów dojrzałego gotyku. Ja osobiście gapiłem się na nią z gębą rozdziawioną z zachwytu. Na rogach rzygacze w postaci demonów, robalopodobnych stworów i wykrzywionych postaci. Główne wejście niczym ze snu hrabiego Drakuli pełne strzelistych łuków i załamań układających się w piękną pajęczynę. Mnóstwo wieżyczek wyglądających jakby oplotły je zwoje drutu kolczastego. Zegar idealnie wpasowany w mozaikę zdobień. Po prostu cudowny okaz architektury. Szkoda, że obecnie nie buduje się w taki sposób.

Ulica Cihelna (punkt D)

Na końcu tej ulicy mieści się muzeum Franza Kafki jednak nie dlatego o niej wspominam. Dokładnie przy tym punkcie trasy, po lewej stronie można zobaczyć na mapie parasolki na ogródku knajpy, której niestety nazwy nie pamiętam, a przed którą chciałbym Was ostrzec. Być może mieliśmy pecha, być może to przypadek, ale... Usiedliśmy w środku dwa metry od wyjścia na ogródek. Zamówiliśmy po piwku i coś do jedzenia. Piwo zjawiło się bardzo szybko natomiast na jedzenie czekaliśmy prawie półtorej godziny. Gdyby nie to że byliśmy już padnięci od skwaru i chodzenia to byśmy wyszli nawet nie płacąc za piwo. Co ciekawe ludzie siadali przy stolikach obok i dostawali posiłek góra po 15 minutach. Za każdym razem gdy zwracaliśmy uwagę na czas oczekiwania zapewniano nas że już za chwilę będzie. Widać też było zdecydowaną faworyzację ogródka gdzie co i rusz wędrowały tace z alkoholem i jedzeniem. Koniec końców ja z kumplem nie dostaliśmy zamówionej zupy tylko samo drugie danie, natomiast oczywiście na rachunku stało jak byk 110 koron za cebulową. Jak mówię, może mieliśmy pecha, może kelnerka miała zły dzień, ale zdecydowanie nie wykazali się.

Most Karola (punkt E)

Podobnie jak na zamku tak i tutaj trwa nieustanny pochód turystów. Jednak i tak warto sie przespacerować na drugi brzeg Wełtawy i podziwiać zarówno sam most jak i widok na rzekę i okoliczne kamienice.

Narodni divadlo (punkt F)

Teatr Narodowy robi wrażenie swoim wyglądem. Niby jest to po prostu masywna i topornie wyglądająca bryła, ale wraz z rzeźbami przy wejściu i budynkiem Nowej Sceny oferuje możliwość do zrobienia ciekawych fotek.

U Medvidku (punkt G :)

Tutaj jedliśmy obiad pierwszego dnia wycieczki. Restauracja składa się kilku sal o oryginalnym, ale przyjemnym wystroju. Wg napisu na ścianie została założona w 1466 roku więc jest jakby zabytkiem sama w sobie. Jeśli tu traficie to poproście kelnera o menu z językiem angielskim ponieważ większość z tych wyłożonych na stolikach jest tylko po czesku, rosyjsku i francusku co może sprawiać niejaki problem w podjęciu decyzji co zamówić. Poza piwem zamówiliśmy danie dla czterech osób za 1111 koron. Pieczona kaczka, polędwica, knedliki w trzech rodzajach, sos, kiełbasa i liście sałaty okazały się ponad nasze siły chociaż byliśmy wygłodniali jak wilki. Miła i szybka obsługa, przystępne ceny (jak na obiekt turystyczny), fajny lokal. Zdecydowanie polecam.

Rynek Starego Miasta (punkt H)

Bardzo ładny chociaż nieco zatłoczony rynek z pomnikiem Jana Husa na środku. Są tu knajpki z ogródkami, scena na której akurat odbywał się jakiś koncert, coś w rodzaju wieży ratuszowej. Generalnie miło i przyjemnie, ale ceny kosmiczne. To tutaj właśnie płaciliśmy za piwo po 80 koron.

Kostel Chrám Matky bozí pred Týnem (punkt I)

Boczne wejście do kościoła czy też kaplicy od ulicy Tyn robi wrażenie, zarówno ściana jak i same drzwi. Do tego w zaułku nawet w słoneczny dzień panuje lekki półmrok z powodu cienia rzucanego przez wysoki mur kościoła co nadaje swoistego klimatu temu miejscu. Jeśli pójdziecie dalej tak jak pokazuje trasa przejdziecie kilkoma podwórkami z knajpkami i sklepami z cepelią. Regionalne badziewia mozna sobie podarować, ale przesmyki między kamienicami są bardzo ładne.

Plac Wacława (punkt J)

Połączenie alei, rynku i zagłębia knajpiano-sklepowego z kilkoma domami rozpusty hazardowej. Idąc w górę w stronę Muzeum Narodowego mijamy ogródki knajp, salony masażu tajskiego (oficjalnie tylko zabiegi zdrowotne, ale kto ich tam wie), restauracje i domy handlowe. Co chwila widać też błyskające lampkami salony gier gdzie można nawrzucać automatom i powciskać guziki albo zagrać w ruletkę z prawdziwym krupierem.

Jubileni synagoga (punkt K)

Położona na wąskiej i niepozornej uliczce synagoga zaskakuje bogactwem kolorów. Warto tu zajrzeć i obejrzeć sobie to z bliska. Co ciekawe byłem tu dwa razy i nigdy nie widziałem żadnej grupy turystów. Miła odmiana po poprzednich punktach widokowych.

Dworzec kolejowy (punkt L)

Nic ciekawego w samym dworcu, ale jeśli go miniemy i pójdziemy w stronę Placu Wacława możemy zobaczyć kilka ciekawie wyglądających budynków.

Muzeum Narodowe (punkt M)

Wielki gmach górujący nad pomnikiem Wacława, zamykający Plac Wacława. Nie byliśmy w środku więc nie mogę nic o tym więcej napisać, ale myślę, że kto będzie miał okazję i lubi takie obiekty nie będzie zawiedziony.

Placebo Pub (punkt N)

To przedostatni punkt tej wirtualnej wycieczki, w rzeczywistości był ostatnim lokalem, który odwiedziliśmy. Nie trafiliśmy do niego wprost spod Muzeum Narodowego, ale po kilku godzinach spaceru w stronę Nowego Miasta. Tak naprawdę najpierw byliśmy w Stone Restaurant opisane w poniżej w kolejnym akapicie. Placebo Pub ma dość niepozorne wejście na niepozornej uliczce, ale w środku jest bardzo fajnie chociaż może za głośno jak na niektóre gusta. Jest piwo, pełna paleta drinków i shotów, są chipsy, można nawet zjeść burito. Muzyka rockowa, czasami dyskotekowa, bez tępego dudnienia. Ale nie dlatego chciałbym Wam polecić ten lokal. Jeśli spojrzycie na galerię fotek na ich stronie to widać, że panuje tam niejaka swodoba obyczajów biesiadnych. Taniec na rurze akurat się nam nie przytrafił natomiast miałem okazję obejrzeć striptease, który sprezentowali panu młodemu jego kompani na wieczorze kawalerskim. Pani wykonująca taniec dookoła przyszłego żonkosia w niczym nie przypominała napompowanych silikonem lasek jakie poniewierają sie po stereotypowych wyobrażeniach o tym zawodzie. Bardzo ładna i miło wyglądająca dziewczyna, która na ulicy nie wzbudziła by aż takiego zainteresowania tutaj zgromadziła wokól siebie tłum gości lokalu. Co ciekawe patrzyły także panie i nie widziałem specjalnie zawistnych reakcji. Może Czesi tacy właśnie są, otwarci na dobrą zabawę nie ważne czy to śpiewy przy piwie czy striptease? Anyway, szybka i miła obsługa, bardzo fajnie sie tam pije i odpoczywa po całym dniu łażenia po mieście.

Stone Restaurant (punkt O)

Chociaż nie wygląda okazale można tu zjeść pyszne lody i wypić piwo za 32 korony. Cicha uliczka, znikomy ruch samochodowy, nieliczni przechodnie – wszystko to pozwala w spokoju zrelaksować się przy stoliku na zewnątrz. Spędziliśmy tam prawie godzinie na leniwym popijaniu piwka i konsumpcji pucharków z lodami. Przy stoliku obok rozsiadło się spore towarzystwo najwyraźniej rozgrzewające się przed całonocnym szaleństwem wieczoru kawalerskiego, ale w ogóle nie przeszkadzali nam w odpoczynku. Co ciekawe chyba obie strony przyszłego małżeństwa były obecne gdyż dwóch panów zostało spiętych kajdankami z różowym futerkiem i to ich zdrowie co chwilę pili ich towarzysze :)

... i z powrotem

W sobotę o 10 wymeldowaliśmy się z hotelu i wyruszyliśmy w stronę Wiednia. Nie jechaliśmy jednak tą samą trasą tylko skierowaliśmy się do Czeskich Budziejowic. Małe miasteczko z małym, ale urokliwym rynkiem i bardzo przyjemnymi knajpkami i restauracjami. Jak ktoś będzie miał to po drodze to może tam zajrzeć i nie powinien się rozczarować aczkolwiek nie należy się spodziewać cudów. Po prostu miły przerywnik na trasie.

Po wjechaniu do Austrii, mniej więcej 120 kilometrów od Wiednia przejeżdżaliśmy w pobliżu zamku Ottenstein gdzie zatrzymaliśmy się na małe piwko i colę. Potem zajrzeliśmy jeszcze do ruin zamku Lichtenfels połozonego na cyplu nad sztucznym jeziorem powstałym za pomocą wielkiej tamy. Jak nie lubię łazić po takich miejscach to tam mi się podobało.

Do Wiednia dotarliśmy nieco po 18 i dosłownie padłem na twarz. Zmęczenie od kilkugodzinnej jazdy samochodem, dwudniowej wędrówki po Pradze, ilości wypitych piw i upału w końcu dało o sobie znać. Było jednak warto bo za cenę 60 euro wydanych w knajpach i restauracjach oraz niecałych 50 euro za hotel miałem okazję odwiedzić piękne miasto i zobaczyć niesamowite miejsca.

środa, 1 czerwca 2011

Ile wydajemy na codzienne zakupy

Jednym z głównych pytań jakie zadają osoby rozważające emigrację jest oczywiście kwestia kasy. Ile można zarobić, ile kosztuje wynajem mieszkania no i ile trzeba mniej więcej wydać na sprawy żywieniowo-kosmetyczno-egzystencjalne. Tak przynajmniej było w moim przypadku i nie sądzę abym był jakimś wyjątkowym przypadkiem. Zarobki oczywiście zależą od branży, stażu, doświadczenia. O mieszkaniu już pisałem i tanio raczej nie jest bo poza czynszem dochodzą prowizje dla agencji i kaucja. Dziś kilka słów o codziennych zakupach.

Od momentu kiedy moja dziewczyna dołączyła do mnie uzgodniliśmy, że będziemy zbierać wszystkie rachunki z zakupów podpadających pod wspólną konsumpcję i rozliczać wydatki na koniec miesiąca. Ten kto robi zakupy przynosi rachunek, podpisuje trzema pierwszymi literami swojego imienia (akurat inicjały mamy takie same) i wrzuca do koszyczka w kuchni. Mamy oddzielne konta, zakupy robimy mniej więcej na zmianę i rozliczanie się codzienne było by za dużym problemem. Poza tym w ten sposób łatwo sprawdzić ile kasy i na co poszło. W Polsce często się zastanawialiśmy na co tyle wydaliśmy, a ciężko przecież pamiętać zakupy z całego miesiąca. A tak można sprawdzić czy nie kupujemy czegoś bezsensownie albo ile coś kosztuje aby móc zaplanować przyszłe kwestie obiadowe.

Założyliśmy, że kosztami zakupów dzielimy się po połowie więc najłatwiej to zrobić podliczając rachunki każdego z nas i dzieląc różnicę pomiędzy sumami na dwa. W zależności od tego kto wydał więcej druga osoba zwraca ową połowę różnicy. Proste, prawda? :)

W celu łatwiejszego podliczania wydatków zrobiłem prosty arkusz w Excelu. Najważniejszymi komórkami są ile trzeba oddać i kto komu. Wklepanie cen z rachunków zajmuje może z minutę i od razu mamy gotowe podliczenie. Zero problemu, zero wątpliwości, a co najważniejsze możemy zobaczyć dokładnie ile kosztuje nas tak zwane życie na emigracji.

Kwietniowe rachunki nieco zaburzały jeszcze zakupy meblowe, ale wynik rozliczenia i tak był w okolicach 450 euro. Wczoraj podliczyliśmy maj i okazało się, że wydaliśmy 313 euro z groszami. A naprawdę nie skąpimy sobie ani na obiadach, ani na słodyczach czy alkoholu typu piwo lub wino. Po prostu pewne rzeczy trzeba kupować uważniej niż inne.

Na przykład w Billi chleb krojony firmy Anker kosztuje 1.89 euro za pół kilo, ale my kupujemy niekrojony firmy Wecke w cenie 0.69 euro za kilogram. Różnicy w smaku nijak nie czuję, ale finansowo w skali miesiąca wychodzi z 20 euro, które można wydać na coś innego. Ser żółty w plasterkach kosztuje około 4 euro, a w kawałku mniej niż 3 euro za taką samą porcję 400 gram. Można kupić makaron za 5 euro, a można też za 1.05 euro. Czasami bardziej się opłaca wziąć czegoś od razu dwie sztuki lub więcej bo akurat jest aktion (promocja) i cena jednostkowa jest mniejsza wtedy o kilkanaście centów.

To tylko kilka przykładów na to, że zakupy nie muszą rujnować domowego budżetu. Czasem wystarczy tylko spojrzeć na sąsiednią półkę i porównać ceny. Ktoś może powiedzieć, że się trzęsę o parę centów w Billi, a potem przepijam 50 euro w knajpie. Ja wolę myśleć, że dlatego właśnie mam te 50 euro na przepicie bo godzę się na katorgę samodzielnego krojenia chleba.

wtorek, 24 maja 2011

Praca, zwiedzanie i kaczuszki

Pochłonęła mnie codzienność wiedeńskiego lajfu, który tak nawiasem mówiąc różni się od krakowskiego tylko walutą wydawaną w sklepach. Blogowanie zdechło, plany kronikarskie odeszły na plan dalszy. Rano wstaję do pracy, wieczorem oglądam filmy i seriale. Nie mam siły na nic konkretnego, a jednocześnie czasu mi brak bo ciągle coś robię. Jakiś kafkowski klimat się wytworzył.

W pracy na nudę nie narzekam. Jak już kiedyś wspominałem mój projekt to głównie prototypy z użyciem nowych rozwiązań czy technologii. Z jednej strony fajne bo głównie research i nie bardzo jest jak zmierzyć progres kiedy każda pierdółka może się przerodzić w kilka dni grzebania po sieci i składania strzępków informacji z przeróżnych zakamarków sieci. Szef mnie nie może rozliczyć z ilości przycisków na toolbarze więc odpada parcie na akord.

Z drugiej strony muszę wynajdować odpowiedzi na pytania dręczące ludzkość więc ten research musi zaowocować w kolejne elementy prototypu, który szyty grubymi nićmi przypomina bardziej dzieło doktora Frankensteina niż wymuskane aplikacje jakie dostają klienci. Koniec końców przyjdzie kiedyś taki meeting, na którym usłyszę prikaz aby w ciągu kilku dni/tygodni z potwora zrobić księżniczkę skoro już wszystko wiem tak więc niby można nieco się poopierdalać, ale trzeba wiedzieć kiedy przestać i faktycznie pracować.

Tak na marginesie podoba mi się podejście firmy do tworzenia oprogramowania. W ubiegłą środę szef mnie odwiedził aby zapytać jak mi tam idzie więc pokazałem mu co już mam rozpracowane i co jeszcze zostało mi na liście to-do. W trakcie rozmowy powiedziałem, że jeśli chodzi o GUI (interfejs użytkownika) to pewnej rzeczy nie da się zrobić bo po prostu takie jest ograniczenie tego API. Pokazałem mu też, że jest firma która sprzedaje API (notabene zrobione na podstawie tego co ja aktualnie rozpracowuję) które pozwala dokładnie na to czego potrzebujemy. API jednak kosztuje 249 euro i nie ma wersji trial, trzeba kupić a jak się nie jest zadowolonym to zwracają kasę. Szef powiedział żebym mu podesłał linka do ich strony bo 250 euro nie doprowadzi firmy do bankructwa, a skoro zaoszczędzi mi pracy nad pierdołami to tym bardziej warto kupić. W czwartek dostałem klucz rejestracyjny i teraz się bawię nowym kawałkiem kodu.

Ktoś może powiedzieć, że przecież to normalne i ja temu nie zaprzeczam. To właśnie jest normalne i rozsądne podejście tyle że ja po raz pierwszy spotkałem się z taką reakcją. W każdej z firm, w których pracowałem wszelkie zakupy były powodem do darcia szat i dopytywania się czy na pewno tego potrzebujemy bo przecież jesteśmy programistami więc czemu tego sami nie zaprogramujemy. Jeszcze pół biedy jak chodziło o nowe środowisko programistyczne, które niejako z musu trzeba było kupić aby móc dostosować aplikację do nowego Windowsa czy nowej wersji czegoś tam. Ale żeby tak sobie prezes wyszastał z kieszeni 250 euro bo grapkulec se nie umie okienka zadokować w Wordzie? Nigdy.

Podczas gdy ja udaję szalonego naukowca i przelewam wodę w menzurkach próbując zamienić gówno w miód moja dziewczyna sobie zwiedza Wiedeń. Codziennie słyszę, że znalazła jakiś fajny park, ogród albo kościół. Generalnie jej plan zwiedzania polega na dojechaniu gdzieś metrem i późniejszej wędrówce w losowo wybranym kierunku. A potem mi pokazuje na wikipedii albo gdzieś tam, że tu są ruiny romańskie, a tu róże takie piękne, a tam znowu urocze kaczuszki w sadzawce, a ten kościół to taki zajebisty :) Kaczuszki faktycznie są słodkie, można je zobaczyć w Volksgarten. A z architektury sakralnej to na przykład Votivkirche, imponująca budowla z bliźniaczymi strzelistymi wieżami.

Czasami mam małe poczucie winy bo wyjechałem z Polski, mam szansę zmienić swoje życie, poznać nowych ludzi, zrobić coś innego, a tymczasem praktycznie nic się nie zmieniło. Praca, dom, czasem piwko, czasem spacer po mieście. Zero ekscytacji. Ale z drugiej strony czy ja się mam z kimś ścigać, czy muszę komuś udowadniać fotkami na naszej klasie gdzie byłem i na jaki all inclusive mnie stać? Przyjechałem tu żyć więc żyję, niby nudno, ale spokojnie. Tak więc jeśli czyta to ktoś z moich znajomych to sorki za brak bardziej podniecającej treści. Wiedeń to miasto jak każde inne, dopóki trzeba zarabiać na chleb codzienność ekscytująca za bardzo nie jest.

poniedziałek, 2 maja 2011

Rynek pracy w Austrii otwarty

Od wczoraj czyli od 1 maja 2011 nie potrzebujemy już pozwolenia na pracę w Austrii. Wystarczy przyjechać i można legalnie starać się o zatrudnienie bez potrzeby bawienia się w dodatkowe biurokratyzmy. Co ciekawe na polskich portalach jakoś nie widzę notek na ten temat. Być może nie patrzyłem dokładnie, a może po prostu nikogo ten kierunek emigracyjny nie interesuje. No chyba że Angela dała prikaz Donaldowi żeby reklamował i naganiał arbajterów do dużej rzeszy, a resztę okazji przemilczał :)

Nacjonaliści ostrzegają przed napływem taniej siły roboczej, a członkowie Austryjackiej Izby Przemysłowej snują dramatyczne przewidywania końca systemu socjalnego jeśli owej siły nie przybędzie. Brakuje fachowców od elektroniki, przemysłu maszynowego, pielęgniarek, kelnerów, sprzątaczy - jednym słowem ludzi wykwalifikowanych w "podstawowych zawodach". Podobno w ciągu kilku następnych lat będzie potrzeba zatrudnienia około 100 tysięcy pracowników z zagranicy.

Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że różnica pomiędzy zarobkami w Polsce i w Austrii nie jest zbytnio porażająca. Niby euro do złotego buja się w okolicach 1:4, ale jednak zarabiam o wiele mniej jednostek waluty. Przeliczając miesięczną pensję netto na złotówki dostaję jakieś 2 tysiące PLN więcej niż w Polsce. Żadne tam rewelacje w porównaniu do tego co można było zarobić w UK zaraz po przystąpieniu Polski do UE kiedy to funt był wart 6 czy nawet 7 PLN.

Trzeba jednak pamiętać o dwóch dodatkowych pensjach, 13-stka wypłacana w czerwcu i 14-stka w grudniu. Są one nieco inaczej opodatkowane, a więc netto przewyższają normalne wypłaty o kilkaset euro. W moim przypadku jest to nieco ponad 4000 euro dodatkowej kasy rocznie. Miłe zastrzyki gotówki dostarczane akurat w najbardziej newralgicznych momentach czyli wakacje i święta. W Polsce aby mieć dwie pensje dodatkowe trzeba bawić się w związki zawodowe i rzucać kilofami w lokatorów na Wiejskiej.

Austria nie jest jednak tanim krajem jeśli chodzi o koszty życiowe. Nie ma szans na znalezienie mieszkania poniżej 400 euro czynszu no chyba, że pogodzimy się z bardzo niskim komfortem albo wynajmujemy z kimś na spółkę. Ceny żywności, kosmetyków i odzieży są mniej więcej podobne jak w Polsce ale często bywa tak, że przelicznik jest 1:1 czyli 1 PLN w Polsce i 1 euro w Austrii. Tak jest na przykład z przyprawami Knorra.

Ceny usług potrafią przerazić. "Fachowcy" biorą 60 czy nawet 70 euro za przyjazd i tyle samo lub nawet więcej za każdą godzinę pracy. Mój kumpel zapłacił 200 euro za to, że przyszedł chłop do piecyka gazowego i przetarł szczotką palnik. Drugi kumpel usłyszał, że wymiana 1 metra rurki w łazience będzie go kosztowała 860 euro bo trza wodę zakręcić, wyciąć rurkę, założyć nową, zaspawać i odkręcić kurek. Inna sprawa, że zawsze się znajdzie polska złota rączka, która wykona to samo za 1/4 cennika austryjackiego :) Z drugiej strony w Polsce też tak tanio się hydraulicy czy inni spece nie liczą, a w końcu ile razy psuje się coś poważniejszego niż przepalona żarówka?

Wybierając miejsce emigracji trzeba też być przygotowanym na szok związany z tyglem kulturowym. Polska pod tym względem jest generalnie zacofana, nadal spotykając czarnego na ulicy człowiek się gapi jakby UFO przyleciało. W Wiedniu jest masa różnych narodowości i trzeba się z tym po prostu pogodzić. Prym wiodą oczywiście Turcy, którzy pewnie wrócili tu zaraz jak tylko husaria Sobieskiego zniknęła za horyzontem, ale nie brakuje też obywateli Afryki, Azji, byłego ZSRR, byłej Jugosławii i innych krajów europejskich. Na ulicach i w metrze słychać głownie niemiecki, ale jest też angielski, francuski, rosyjski no i oczywiście polski. Ja potrzebowałem kilku dni aby przestać zwracać na to uwagę.

Generalnie Austria nie jest emigracyjną konkurencją dla rynków pracy w Niemczech czy UK, jest po prostu alternatywą. Jeśli ktoś mówi po niemiecku i ma jakiś fach w ręku to spokojnie może rozważyć ten kraj jako miejsce pracy i zamieszkania. Chociaż biurokracja jest tu dość rozwinięta to załatwienie podstawowych spraw typu meldunek czy rejestracja w Wien Energie (prąd, gaz i w niektórych dzielnicach internet na światłowodach) zajmuje kilka minut bez konieczności stania w kolejkach. Mnie żyje się tu o wiele spokojniej niż w Polsce, ale to pewnie kwestia indywidualna. Tak więc pomimo iż nie ma medialnej nagonki na "małą rzeszę" to warto przeszukać oferty z tutejszego rynku pracy.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Emigracyjne anty-emo

Gdzieś w okolicach środy ubiegłego tygodnia zdałem sobie sprawę z absurdalnego uczucia jakie mi towarzyszy od początku pracy w U. Szedłem sobie właśnie do kuchni palaczy na któregoś papierosa i którąś kawę z rzędu. Na drugim końcu korytarza ktoś, już nie pamiętam kto dokładnie, przechodził między pokojami i machnął do mnie ręką na powitanie. Odwzajemniłem gest, otwarłem drzwi do kuchni i w tym momencie uderzyła mnie myśl tak naprawdę nie mająca za wiele wspólnego z tą konkretną sytuacją, ale bardzo mocno związana z moim samopoczuciem. Mianowicie od 1 marca cały czas mam wrażenie, że jestem na czymś w rodzaju wakacji, a chodzenie do pracy to po prostu efekt grafiku sporządzonego przez organizatorów wycieczki żebym się za bardzo nie nudził pomiędzy oglądaniem pomników i zwiedzaniem wiedeńskich zaułków. Śmieszne, prawda?

Być może jeszcze jestem na emigracyjnym haju i wszystko widzę przez różowe okulary. Być może podwyżki nie doczekam się ani za rok ani za dwa lata. Być może koszty życia w Wiedniu wzrosną drastycznie na skutek jakiejś katastrofy polityczno-ekonomicznej albo nieszczęścia w życiu prywatnym. Być może moja dziewczyna nie znajdzie pracy i będziemy żyć tylko z mojej pensji albo przejadać jej pieniądze ze sprzedaży mieszkania. Być może skończę jako kolejny Polak wypalony harówką jako tania siła robocza i rozczarowany iluzją zagranicznego Eldorado ciągle wymykającego się z ręki. Być może tak będzie, ale póki co odczuwam spokój i cieszę się mało skomplikowaną codziennością. 

Owszem, przepisy zmuszające mnie do kosztownej rejestracji auta w Austrii lub jego sprzedaży to kłopot, którego nie miałbym w Polsce. Nieznajomość niemieckiego ogranicza moje możliwości komunikacji z tubylcami do osobników mówiących po angielsku chociażby w stopniu podstawowym. Jestem poza swoim krajem, z dala od rodzinnego Krakowa, z dala od znajomych, rodziny, miejsc i osób poznawanych przez ponad 30 lat mojego życia. Pierwsze piwo, pierwszy papieros, pierwszy kac – to wszystko trzeba zamknąć w kuferku wspomnień odstawionym na półkę z napisem „Polska” i tylko od czasu do czasu go otwierać przy okazji odwiedzin w ojczyźnie i spotkań z kumplami. 

Jednocześnie na to wszystko co zawiera powyższy akapit można spojrzeć z drugiej, radośniejszej strony. Nie będę miał auta więc odpadną mi koszty tankowania, ubezpieczania i dbania o nie. Moja miejska mobilność nie ucierpi na tym ani trochę, a typem podróżnika nie jestem. Nie znam niemieckiego więc spokojnie mogę sobie zapalić w kuchni i nikt mi nie zawraca głowy jakimiś pierdołami typu co widział w tv albo co zrobił jego pies. Nie drażnią mnie też rozmowy ludzi w metrze czy w sklepach bo ich po prostu nie rozumiem. Jestem z daleka od znajomych, ale jednocześnie daleko są też ludzie, których nie chcę spotykać. Kumple dostaną info o moim przyjeździe i okazyjnym piwku, ale nie grozi mi spotkanie w markecie całej reszty osobników grających mi na nerwach. Knajp tu nie brakuje, a co ważniejsze praktycznie każda jest dla mnie nowa. W Krakowie zawsze były plany znalezienia nowego lokalu a zawsze kończyło się na piciu w jednym z kilku doskonale znanych i ulubionych. 

Jest chyba takie przysłowie, że gdy bóg zamyka drzwi to otwiera okno czy coś w tym stylu i tak właśnie patrzę na swoją obecną sytuację. Nowe miasto do poznania, nowe ulice do dreptania, nowe knajpy do odkrycia, nowi ludzie do spotkania. I naprawdę zero strachu, poczucia winy czy tęsknoty za Polską jakie media na zlecenie świń przy korycie starają się wtłoczyć w umysły potencjalnych emigrantów.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Mandat na siedem tysięcy euro? Nie, dziękuję.

Policja zaczęła polowanie na samochody z zagranicznymi blachami należące do osób zameldowanych na stałe w Austrii. Nie jest to wcale żaden nowy przepis po prostu wzięli się ostro za egzekwowanie prawa istniejącego już od dawna. Nie jest to także wycelowane tylko na Polaków bo mandaty dostają też Turcy, Jugosłowianie (daruję sobie wymienianie wszystkich nacji po podziale tego kraju), Rosjanie, a także rodowici Austryjacy. I jak zwykle w tego typu akcjach chodzi o nic więcej jak tylko o pieniądze.

Według przepisów jeśli masz stałe zameldowanie w Austrii i jeździsz po austryjackich drogach samochodem to pojazd musi być zarejestrowany i ubezpieczony w Austrii. Część ubezpieczenia to po prostu podatek drogowy więc każde euro wędrujące do ubezpieczalni poza granicami „małej rzeszy” to strata dla budżetu państwa. A państwo nie lubi tracić kasy, no chyba że samo ową stratę generuje. Ja to przynajmniej używam samochodu tylko do celów prywatnych, a wiele osób ma pozakładane biznesy gdzie auto jest praktycznie centrum działalności typu przewozy ludzi czy towarów.

Mandaty jakie wlepia ludziom policja są tak wysokie, że nie opłaca się ryzykować. Wg artykułu w kwietniowym numerze "Poloniki" standardowo dostajemy kwitek na 5000 euro. Znajomy mówił mi parę dni temu o przypadku kiedy to policja przyszła do domu właścicielki auta, które stało w garażu i niemal nie wyjeżdżało na ulice i wlepiła jej mandat na 7000 euro. Tak, s i e d e m tysięcy euro.

I co najciekawsze w przypadku kontroli drogowej mandatu nie dostaje właściciel auta tylko ten kto akurat siedzi za kółkiem. Czyli generalnie odpada nawet darowizna samochodu na przykład komuś z rodziny w Polsce bo nie liczy się czyj jest samochód tylko fakt, że prowadzi go osoba zameldowana na stałe w Austrii.

Biorąc pod uwagę, że moje mondeo kupiłem trzy lata temu za 2500 euro to ryzykowanie mandatu na trzykrotność tej kwoty po prostu jest głupotą. Zwłaszcza, że kto czyta mojego bloga kredytowego ten wie jak cudownie wyglądają moje finanse :) Z tego powodu dziś jadę z powrotem do Polski i oddaję mondka w dobre ręce zaprzyjaźnionego mechanika, który zajmie się sprzedażą auta. 

Dlaczego nie przerejestruję i nie ubezpieczę auta w Austrii? 

Pierwszym powodem jest oczywiście kasa. Trzeba zapłacić co najmniej 180 euro podatku ekologicznego NOVA (wysokość opłaty zależy od emisji spalin), zrobić przegląd za około 100 euro, zarejestrować auto – znowu około 200 euro, a ubezpieczenie to kolejny 1000 euro (samo OC). Jak sami widzicie koszty dorównują, a mogą nawet przekroczyć wartość samochodu. 

Drugi powód to fakt, że przepisy stanowią iż samochód powinien przejść procedurę rejestracyjną w ciągu miesiąca od wjazdu do Austrii. Nie pytajcie mnie jak oni to sprawdzą, ale założę się, że liczy się tu data mojego zameldowania. W końcu to właśnie stały meldunek jest podstawą do wlepiania mandatów. A dokładniej mówiąc auto bez tutejszej rejestracji będące w posiadaniu osoby zameldowanej tu na stałe jest uznawane za niesprawne i nie przystosowane do poruszania się po drogach. A od mojego meldunku minęły już ponad dwa miesiące i najzwyczajniej w świecie obawiam się tego, że jeśli zacznę się bujać z rejestracją to tym bardziej dostanę prezent od policji. 

Czy bez samochodu da się tu żyć? 

Moim zdaniem da się i to zupełnie zwyczajnie. Komunikacja miejska jeszcze mnie nigdy nie zawiodła, sklep mam za rogiem więc zakupy robimy na bieżąco a nie jak w Polsce tygodniowo. Na wycieczki krajoznawcze nie jeżdżę bo jest w cholerę miejsc w Wiedniu gdzie nas jeszcze nie było, a mogą tam być ciekawe rzeczy typu miłe knajpki czy jakieś wystawy. Z mebli to musimy jeszcze tylko kupić kanapę do salonu i stolik pod telewizor więc bez problemu zmieści się to w kombi mojego kumpla. A wizyty w Polsce? Albo będziemy synchronizować wyjazdy właśnie z moim kumplem albo po prostu pojedziemy pociągiem lub autobusem. Ja osobiście nie widzę tu żadnych problemów. 

Póki co nie planuję więc kupowania nowego auta. Kasę ze sprzedaży mondka przeznaczę na zaczątek oszczędności, do których będę dorzucał kasę z dodatkowych pensji. Jak się uzbiera coś więcej to wtedy się zastanowię czy kupić auto czy po prostu mieć kasę. Ale pewnie spłacę po prostu polskie kredyty, żeby mieć już spokój z tym cholerstwem.

A dziś wieczorem proszę trzymać kciuki za to żebym przekroczył granicę austryjacką bez napotkania policyjnych patroli :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Słońce, spacer i makabra czyli HR Giger w Wiedniu

Wczoraj był bardzo piękny dzień. Po całym tygodniu szarości, deszczu i wiatru szarpiącego parasolami niedziela skąpana była w słońcu, a lekki wiaterek uprzyjemniał scenerię szumem drzew i zapachami wiosny. W centrum miasta odbywał się maraton, który prawodpodobnie był main eventem tego weekendu. Zawodnicy biegli, publiczność ustawiona wzdłuż trasy dopingowała, a nasza czwórka urządziła sobie spacer z Karlsplatzu do Museum Hundertwasser w 3 bezirku.

Spacer nie był zupełnie przypadkowym dreptaniem po śródmieściu, naszym celem była wystawa pod tytułem „HR Giger. Träume und Visionen” czyli po ludzku „Dreams and visions”. Mniej więcej dwa tygodnie temu jadąc metrem zobaczyłem na jednej ze stacji plakat, na którym mignęło mi znajome nazwisko. Szybki wywiad w sieci potwierdził, że nie miałem przywidzeń i w dniach od 10 marca do 26 czerwca można z bliska podziwiać dzieła artysty. Kto jak kto, ale każdy fan Obcego powinien skorzystać z okazji przytknięcia nosa do malowideł z cyklu Necronomicon, które dały zaczątek nielegalnemu pasażerowi Nostromo.

Już sam budynek muzeum zapowiadał niezłą zabawę. O detalach możecie przeczytać chociażby na ich stronie, ale pomijając kwestie historyczne i kto był architektem to największe wrażenie robią pofalowane sufity i podłogi. Naprawdę trzeba uważać ponieważ mozaika pod nogami nie ułatwia złapania horyzontu i od samego progu chodzimy po wybrzuszeniach i załamaniach. Najbliższe otoczenie budynku jest utrzymane w tej samej konwencji zupełnie jakby pod ziemią kopały gigantyczne krety za nic mające ludzkie chodniki. Wszystko to jest jednak częścią wizji architekta, który zaprojektował sporo ciekawych budynków w Wiedniu, między innymi spalarnię śmieci wyglądającą jak zamek z kolorowych klocków lego ułożony przez przedszkolaka.

Ale wróćmy do Gigera. Jego prace zajmują dwa górne piętra muzeum, wjazd kosztuje 9 euro od osoby. Czy drogo to zależy, mnie tam nie żal. Oczywiście jest zupełny zakaz fotografowania, pracownicy krążą wśród odwiedzających nonstop. Podłoga wykonana z drewnianych desek skrzypi przy każdym kroku wzmagając makabrę wylewającą się z obrazów.

Pierwsze piętro to obrazy i rzeźby głównie z lat 60-tych i 70-tych. „Birth Machine” i obok aluminiowa figurka jednego „naboju”, „Atomic Children”, czy klepsydra ze sztuczną krwią zamiast piasku. Generalnie dzieła nie związane z filmami, które rozsławiły nazwisko Gigera na panteonie Hollywood. Na kilku ścianach można jednak zobaczyć niektóre części cyklu Necronomicon gdzie bez trudu rozpoznamy znajome kształty obłych czaszek i obślizgłych szczęk. Z tej części wystawy szczególnie mi się podobała gigerowska wersja Tarota i miałem nadzieję, że w sklepiku z pamiątkami będzie ona do kupienia. Jak się później okazało nie sklepik nie miał nic ciekawego do zaoferowania poza albumami czy biżuterią w stylistyce Aliena.

Drugie piętro to w przeważającej części Alien, Gatunek i... Debbie Harry. Piosenkarka po odejściu z zespołu Blondie zwróciła się do Gigera o zaprojektowanie scenografii do jej teledysku. „Now I know you know” nie poraża muzycznie i generalnie jest nudnym klipem, ale Debbie ubrana w szkieletorowy kombinezon wije się na tle malowideł, które obecnie wiszą na ścianach Kunst Haus Wien. Widać tam też „Harkonnen capo chair”, które Giger zaprojektował na potrzeby Diuny. Twarz Debbie przebita kilkoma igłami przywodzącymi na myśl widły zdobi okładkę jej albumu "Koo Koo". Notabene w gablotce można zobaczyć jedną z tych igieł: ponad półmetrowy kawał szpikulca z oczkiem na końcu. Akupunktura rodem z Hellraisera :)

Na tym samym piętrze co bardziej wstydliwi odwiedzający mogą się spłoszyć bo jest sporo pornograficznych elementów. Penisy, waginy, odbyty, wyuzdane pozy na wpółcybernetycznych kochanków to mniej więcej dwie ściany ekspozycji. Zresztą w każdym obrazie Gigera są motywy erotyki wymieszanej z mechaniką i cierpieniem, czasami jednak sprytnie kryją się w mglistych kształtach sennych koszmarów artysty. Sam Obcy to przecież penis z zębami, a królowa roju to wynaturzone ucieleśnienie macierzyństwa.

Oglądanie wystawy zajęło nam mniej więcej godzinę. Po zejściu na dół do sklepiku nastapiło wspomniane rozczarowanie, ale i tak było warto przeznaczyć ten czas i pieniądze na dawkę kultury. Jako ciekawostkę dodam, że na parterze muzeum spotkaliśmy Jana Nowickiego z jakimś małym i niestety brzydkim rudzielcem. Ot, taki mały bonus dla kinomaniaków.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Powitanie w firmie

Wczoraj uczestniczyłem w Welcome Day czyli spotkaniu organizowanym mniej więcej raz na kwartał w celu przedstawienia nowym pracownikom firmy, produktów i ogólnej wizji skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym co usłyszałem i zobaczyłem podczas tego niemal ośmiogodzinnego mitingu.

Pracę w U zacząłem 1 marca więc miałem już okazję samodzielnie zobaczyć jak wygląda tu codzienność, jacy ludzie siedzą w sąsiednich pokojach, z kim można zamienić kilka słów na papierosie a kto jest zupełnym pojebem i lepiej nie wychodzić poza „morgen”. W tej ostatniej kategorii prym wiedzie założyciel firmy, koleś o jakimś takim przyczajonym wyglądzie jakby właśnie zgwałcił stado szczeniaków. Ale poza tym i kilkoma innymi podnoszącymi ciśnienie przypadkami generalnie większość ludzi jest spoko.

Zazwyczaj jest jednak wielka różnica pomiędzy moim levelem pracowników czyli programistami, testerami czy nawet szefami zespołów a tak zwanym managementem. Lakierki gniotą stopy, garnitur wysztywnia ciało, krawat odcina krew od mózgu i zombie gotowe. Co gorsza owo zombie nie chce zjeść twojego mózgu, chce go wyprać i wypełnić transmisją z centrali tak aby wszyscy czuli ciepełko korporacyjnego ducha. I takie spotkania „integracyjne” służą właśnie temu aby nowych w miarę szybko zaszczepić bakcylem entuzjazmu w atmosferze fałszywych uśmiechów i udawania jaką to fajną rodzinkę tworzymy podczas gdy tak naprawdę chodzi o to żebyś robił na wczoraj i za darmo.

Welcome Day jawił mi się więc jako kompletna strata czasu i kiedy na samym początku nasz główny HR kazał każdemu zaznaczyć swoją wypadkową nastroju i oczekiwań byłem przekonany, że będę świadkiem maratonu przybijania sobie piątek i pompatycznych gadek o tym jak to wszyscy się liczą w procesie budowania lepszego jutra.

A potem przyszedł CEO i powiedział, że jeśli ktoś się po nim spodziewa samych dobrych wiadomości to się zawiedzie. Jego czas był przewidziany na godzinę, ale minęło prawie dwie zanim opuścił salę konferencyjną. Najpierw opowiadał o tym jak firma obecnie pasuje do jego wizji i co trzeba zmienić i muszę przyznać, że było to bardzo ciekawe. Sympatyczny koleś po pięćdziesiątce w koszulce polo na zupełnym luzie mówił o różnicach pomiędzy amerykańskim a europejskim stylem kontaktu z klientem, co jest ważne przy rozmowach czy prezentacjach naszych produktów, gdzie mamy pewną pozycję na rynku a gdzie kopią nas po dupie i tym podobne rzeczy. Później odpowiadał na nasze pytania i ta część trwała mniej więcej tyle samo co jego prezentacja.

Następny prelegent opowiadał o naszych produktach i to był w sumie najsłabszy moment całego dnia. Parę screenshotów i pół godziny mówienia tego co każdy może przeczytać sobie na stronie firmy. Zero podniety, ale na szczęście potem było wyjście na lunch do pobliskiej restauracji więc można było odpocząć przed kolejnym etapem, którego tematem miały być „company values”.

Generalnie jak mi ktoś zaczyna mówić o misji i wartościach firmowych to zaczynam tracić do niego wszelki szacunek i sympatię. Jeszcze jeden etap prania mózgów szczurom w korpo. Jednak nasz główny HR, który sam przyznał, że jego inspiracją dość często bywa Catbert najpierw rzucał do nas piankową piłeczką i kazał mówić słowa dotyczące owych values a potem podzielił nas na dwie grupy i każdej wyznaczył zadanie. Moja grupa miała opisać co naprawdę znaczą owe wartości w codziennym życiu firmy, a druga miała wymyślić jak można zmierzyć stopień ich stosowania. Jak nie lubię takich pseudozabaw to nawet mi się podobało.

Ostatnia prezentacja dotyczyła przyszłości naszych produktów i kierunku jaki firma właśnie zaczęła obierać aby po pierwsze nie zdechnąć na skutek działalności żarłocznych konkurentów, a po drugie zapewnić sobie bazę dla rozwoju i zawsze bycia liderem w branży. Jako, że większość tego co usłyszałem podpada pod Non Disclosure Agreement więc detale pozostawię dla siebie. Napiszę jedynie, że tak pewnie wyglądały prezentacje przyszłości w wykonaniu założycieli google czy facebooka, a teraz wszyscy widzimy, że future is here. Co prawda U raczej nie stanie się kolejną inkarnacją Wielkiego Brata, ale jeśli chociaż połowa tego co jest w planach się uda to potencjał jest ogromny.

Na koniec nasz HR pytał każdego o feedback i kazał zaznaczać na wykresie gdzie teraz jesteśmy w kwestii nastroju i oczekiwań. I całkiem możliwe, że wyprali mi mózg i jestem teraz szczurkiem chociaż sam o tym nie wiem, ale z czystym sumieniem klepnąłem krzyżyk poza zakresem osi. Best szczuro-miting ever :)

czwartek, 7 kwietnia 2011

Ciemna strona miasta

Słysząc „Wiedeń” zazwyczaj mamy dość kulturalnie zorientowane skojarzenia: Beethoven, Mozart, walc, opera, muzea. Niektórzy być może nawet pomyślą o Falco, który jest tu odpowiednikiem naszego Krzysztofa Krawczyka względem popularności wśród kilku pokoleń. Zresztą oglądając „oficjalne” fotki ciężko nie mieć jak najbardziej pozytywnych oczekiwań. Tu pomnik, tam grób, tu kamienica, a tam znowu park i wszystko naznaczone nazwiskami znanymi nam z kart historii. I te połyskujące w słońcu kopuły monumentalnych gmachów w centrum, i te bulwary Dunaju pełne turystów i knajpek. Aż by się chciało tu zamieszkać i chłonąć tę wspaniałość :) 

To nie jest wpis o tym jak mi źle w Wiedniu bo w sumie jest mi całkiem dobrze. Pod względem finansowym tego jeszcze nie czuję, ale psychicznie jakoś wyluzowałem. Chcę jednak skrobnąć kilka słów o rzeczach, których raczej nie zauważycie wycieczkowo przemierzając miasto w kilka godzin trasą muzealno – pomnikową. 

Po pierwsze, Wiedeń jest brudny i śmierdzi. Nie zawsze, nie wszędzie, ale zazwyczaj ciężko przejść ulicą aby się nie natknąć na psią kupę, fastfoody rozmazane na chodniku i śmieci. Jeśli się człowiek za bardzo zapatrzy na wspaniałe zdobienia kamienic to można skończyć z butami umazanymi wszelakim syfem. Co do zapachów to czasami potrafi skądś tak zajechać śmietnikiem wymieszanym z kanałami, że dech zapiera chociaż w zasięgu wzroku ani śmietnika ani kratki kanalizacyjnej nie uwidzisz. Jedyny ratunek w tym, że generalnie wiatr tu piździ na okrągło i dość szybko można ucieć ze strefy smrodu i jak mamy szczęście to nie wpadniemy od razu w następną. 

Po drugie, koszmar z miejscami do parkowania. W mieście to najlepiej zapomnieć o samochodzie i poruszać się komunikacja miejską. Czasami jednak trzeba coś przewieźć i wtedy czeka nas krążenie po okolicy w poszukiwaniu wolnego kawałka parkingu, który nie jest obstawiony milionem znaków obowiązujących w tysiącu okoliczności. Wybierając się na poważniejsze zakupy do Ikei, OBI czy innych szopingów jak chociażby Shoping Center Sud (kilka kilometrów autostradą na południe od Wiednia) najlepiej jechać w sobotę rano i uwinąć się z powrotem jeszcze przed południem. Wtedy jest spora szansa, że nasi sąsiedzi też gdzieś pojechali i będziemy mogli w miarę spokojnie zaparkować pod naszym budynkiem. 

Innym dość nieprzyjemnym aspektem posiadania samochodu jest wandalizm. Urwane lusterka, porysowana karoseria, pocięte opony – takie oto atrakcje mogą stać się naszym udziałem jeśli pozostawiliśmy auto zaparkowane na noc na ulicy. Szczególnie narażone są na to samochody na obcych blachach, ale nie jest to żadna reguła. Mnie na szczęście (odpukać!) jeszcze nic takiego nie spotkało, ale od czasu mojego przyjazdu już dwa razy widziałem przy swojej kamienicy auta z poprzebijanymi oponami. Za pierwszym razem były to dwa samochody na rumuńskich numerach, za drugim jedno auto z rejestracją bodajże francuską. Jedynym wyjściem jest wynajęcie miejsca na strzeżonym parkingu co niestety wiąże się z kosztami w okolicach 150 euro miesięcznie (w zależności od firmy, lokalizacji i poziomu ochrony) no i oczywiście nie mamy wtedy auta pod nosem. Swoją drogą mój kumpel parkuje na parkingu podziemnym zaraz obok naszej firmy i chyba w dwa dni po zakupie nowego auta ktoś włamał się do jego i prawie wszystkich innych samochodów na parkingu. 

Porozumiewanie się z tubylcami po angielsku wcale nie jest takie łatwe. O ile w pracy nie mam z tym żadnych problemów to już w sklepach bywa różnie. Pracownicy Ikei, sklepów odzieżowych typu New Yorker czy C&A całkiem spoko rozumieją co się do nich mówi i potrafią odpowiedzieć, ale już panie w spożywczakach to nie bardzo. Na przykład kupowałem ostatnio dla swojej dziewczyny kartę pre-paid do telefonu w Hoferze. Obok kasy jest plakacik z ofertą sieci komórkowej yesss więc pokazałem na niego palcem i mówię „one SIM card for mobile phone, please”. Pani popatrzyła na mnie jak na szaleńca i wyrzuciła z siebie potok germanizmów. No to wysiliłem się i powiedziałem „eine SIM karte für handy, bitte” na co otrzymałem kolejną porcję niemieckiego, ale tym razem zrozumiałem, że pyta czy z pakietem internetowym czy bez. Potem było już danke i auf wiedersehen (przez większość wymawiane jako wideszyn) i wyszedłem biedniejszy o 10 euro ale z kopertą z kartą, niemniej jednak żeby nawet pokazanie palcem na towar nie pomagało... To już nawet za komuny w Polsce baba w mięsnym by zrozumiała co chcemy kupić niezależnie od języka, którym mówimy. 

Kolejna sprawa to korzystanie z bankomatów. Z tego co się zdążyłem zorientować to dość często złodzieje montują skanery kart i to wcale nie na jakichś zapuszczonych bocznych uliczkach. Właściwie im bardziej popularna wśród turystów okolica tym gorzej. W tamtym tygodniu policja zdjęła skaner z bankomatu zaraz obok wejścia do budynku gdzie pracuję. Bankomat jest przy drzwiach do oddziału banku praktycznie w centrum. Pół biedy jeśli mamy kartę z chipem bo wtedy skan paska magnetycznego właściwie niewiele daje, ale czasami złodziejskie urządzenia połykają kartę i wtedy już robi się poważniej. Warto też przysłonić dłonią klawiaturę podczas wpisywania PINu i zadbać żeby nikt nam nie zaglądał przez ramię. Dlatego ja zawsze wchodzę do placówki banku gdzie po godzinach urzędowania trzeba odblokować drzwi swoją kartą więc nikt nam nie będzie spacerował dowolnie za plecami i jest raczej znikoma szansa na jakieś machinacje przy samym bankomacie. Oczywiście zawsze można dostać w łeb po wyjściu na ulicę, ale na to ciężko już coś poradzić poza normalną ostrożnością.

W przewodnikach turystycznych nie piszą też pewnie o narkomanach stadnie oblegających tunel pomiędzy wyjściami ze stacji metra przy Karlplatzu. Podobno policja ma coś z nimi zrobić, ale póki co nadal się tam snują. Czasem wychodzą także na powierzchnię i oblepiają ściany najbliższych budynków. Przechodząc obok zawsze mam wrażenie jakbym wszedł na plan zdjęciowy Mad Maxa.

A tak poza tym Wiedeń jest pięknym miastem, z mnóstwem miejsc do zwiedzania i wydawania pieniędzy :)

piątek, 25 marca 2011

Rachunki, rachunki

Wczoraj dostałem pierwszy rachunek od dostawcy prądu czyli Wien Energie. Do 11 kwietnia mam zapłacić 169,20 euro i taką samą kwotę do 11 lipca. We wrześniu przyjdą odczytać liczniki i wtedy wyliczą nowe stawki. Zważywszy na to, że przez miesiąc czy dwa mieszkanie podobno stało puste to całkiem możliwe, że przyszłe rachunki będą wyższe. Z drugiej strony facet, który przekazywał mi klucze do mieszkania powiedział, że w zimie prąd wychodzi w okolicach 70 euro miesięcznie więc znowu nie aż tak dużo. Pytanie tylko czy to prawda czy tylko gadka marketingowa żeby nie wystraszyć nowego lokatora.

UPC przysłało mi maila w odpowiedzi na mój poniedziałkowy fax w sprawie niesłusznie wg mnie naliczonej mi opłaty za wizytę technika. O ile sens nie został kompletnie wypaczony przez google translator to wygląda na to, że odpuścili mi te 70 euro „as a gesture of good will”. Bardzo miło z ich strony aczkolwiek z całkowitym optymizmem poczekam aż zassają mi kasę z konta. Teoretycznie powinni sobie pobrać tylko kilka euro ponieważ mój abonament wynosi 22,90 euro, a koleś przy podpisywaniu umowy powiedział, że zapłacę tylko za dni od faktycznego momentu podłączenia do sieci. Mam nadzieję, że tym razem już nie będzie rozbieżności pomiędzy tym co mi powiedzieli w biurze, a tym co zrobi ich system billingowy. Kumpel się ze mnie wczoraj śmiał, że jestem bardzo niekulturalny bo tu wszyscy czekają na moje pieniądze, a ja się nie chcę nimi dzielić i to biedne UPC jeszcze straszę cofnięciem dostępu do konta bankowego.

Mniej więcej dwa tygodnie temu dostałem wielką kopertę z biura właścicielki mojego mieszkania z oryginałem umowy wynajmu i z wypełnionymi przekazami pocztowymi na cały rok. Raczej nie będę z nich korzystał bo gdzie by mi się chciało co miesiąc latać z papierkami na pocztę skoro mogę sobie ustawić automatyczne przelewy w systemie bankowym, ale miło z ich strony że chcieli zaoszczędzić mi kłopotu z ręcznym wypisywaniem blankietów.

Póki co nie jestem jeszcze abonentem żadnej sieci komórkowej bo używam zakupionej w Hoferze karty pre paid z sieci yesss więc tego typu rachunków nie muszę na razie płacić. Szczerze mówiąc w ten sam dzień kiedy byłem w UPC próbowałem podpisać też umowę z Orange, ale mnie odrzucili z niewiadomych powodów. Prawdopodobnie dlatego, że generalnie nie mogli potwierdzić ani moich zarobków ani eCarda (ubezpieczenie zdrowotne) ani tego, że przepracowałem tutaj chociażby jeden dzień bo do pracy miałem iść dopiero dnia następnego. Poczekam jeszcze miesiąc lub dwa i spróbuję jeszcze raz jeśli nie z Orange to z innym operatorem.

Podliczmy więc ile mi wypłynie z konta w okolicach początku kwietnia:
  • mieszkanie: 420 euro
  • prąd: 169,90 euro (kwartalna opłata)
  • UPC: 22,90 euro (pewnie mniej, ale liczę na wyrost cały abonament)
  • konto w Bank Austria: 25,73 euro (kwartalna opłata)

Razem wychodzi 638,53 euro. 

W maju i czerwcu z jednej strony będzie mniej bo odpadnie mi opłata za prąd i konto, ale z drugiej dojdzie pewnie opłata za roczny bilet na komunikację (na razie mam miesięczny kupiony w automacie) i być może też abonament za komórkę jeśli się uda. Mimo wszystko nie jest źle.

Gdyby nie przykry fakt, że trzeba do Polski nadal wysyłać haracz na spłatę kredytów to mógłbym się nawet pokusić o stwierdzenie, że mi tu się świetnie wiedzie :)

wtorek, 22 marca 2011

Zgrzyty z UPC

Trzy tygodnie bez sieci i nagromadziło się tyle tematów o których chciałbym napisać, że aż nie wiadomo za co się najpierw zabrać. Zacznę więc od końca czyli od podłączenia internetowego właśnie.

Zgodnie z przysłowiem, że biednemu to zawsze wiatr w oczy (zazwyczaj razem z ch*jem w d**ę) załatwienie sobie dostępu do neta nie poszło tak gładko jak by się mogło wydawać. Austria niby kraj rozwinięty i zorganizowany o wiele lepiej niż Polska, ale jednak ordung miejscami szwankuje.

28 lutego poszedłem do oddziału UPC ze szczerą chęcią kontynuacji bycia ich klientem także po tej stronie granicy. Tydzień wcześniej odwiedziłem polskie UPC i złożyłem wypowiedzenie umowy z terminem zakończenia usługi na 31 marca. Zero problemu, trwało to może 2 minuty i musiałem złożyć jeden podpis. Myślałby kto, że skoro Polacy tak się zoptymalizowali to co dopiero Austryjacy zaprezentują poziomem usług. No i pokazali...

Oddział znajduje się w Gasometer City (linia metra U3 do stacji Gasometer), kompleksie handlowym o dość ciekawej architekturze. W środku jest generalnie centrum handlowe i jedna z placówek UPC. Pierwszy szok przeżyłem widząc kolejkę około 30 osób stojących przed biurem. Do tej pory praktycznie nigdzie nie musiałem w Wiedniu stać w ogonku, a tu proszę, jednak się zdarza. W samym biurze pięciu kolesi przyjmujących petentów więc niby full wydajność, ale wiadomo jak to bywa: jeden przyszedł zapłacić rachunek a drugi bedzie mulił nerę, że mu coś nie działa.

Po mniej więcej pół godzinie przyszła moja kolej. Jak zwykle na wstępie powiedziałem, że ni w ząb nie mówię po niemiecku więc „I hope you speak english”. Na szczęście koleś spikał i całkiem sprawnie nam poszedł proces rejestracji nowego klienta. Z dokumentów pokazałem paszport, zaświadczenie o zameldowaniu i kartę bankomatową aby mogli sobie pobierać abonament automatycznie z mojego konta. Jak się wczoraj okazało ten ostatni element układanki nie był najmądrzejszym posunięciem z mojej strony. Ale nie uprzedzajmy faktów...

Wybrałem opcję samodzielnej instalacji gdyż rzecz miała się sprowadzać do wetknięcia kabla w gniazdko i włączenia modemu. Modem miał przyjść do mnie przesyłką kurierską najpóźniej w następny wtorek czyli 8 marca. Uradowany podziękowałem za miłą obsługę i pojechałem do domu.

Tydzień minął, graniczny wtorek także, a modemu nie było. Codziennie zaglądałem do skrzynki na listy w nadziei ujrzenia awizo od kuriera i codziennie spotykał mnie zawód. Wytrzymałem cały następny tydzień i w końcu wysłałem im maila z uprzejmym pytaniem WTF? Dzień później dostałem odpowiedź, że modem jest w drodze i proszą o jeszcze odrobinę cierpliwości. I faktycznie tego samego dnia po powrocie z pracy zobaczyłem awizo przylepione na domofonie przy bramie wejściowej do kamienicy. Dość ciekawy sposób zostawiania powiadomień, ale być może nikt z sąsiadów kuriera nie wpuścił do budynku, a może się po prostu leniowi nie chciało wyłazić na drugie piętro żeby mi wsadzić awizo w drzwi.

Anyway, z awizo w kieszeni wróciłem do firmy bo mieliśmy z kumplem jechać do Ikei jak tylko się upora z psychicznymi problemami klientów i przy okazji poprosiłem szefa żeby zadzwonił do kuriera i się zapytał gdzie mogę sobie odebrać paczkę. Okazało się, że niemiecki kuriera był zbyt wielką barierą językową aby dostać odpowiedź na takie pytanie więc szef kazał mu przywieźć paczkę do firmy. Miało to nastąpić następnego dnia do południa więc kolejny dzień bez neta...

17 marca parę minut przed 15 dostałem maila od pani przy front desku, że ma dla mnie paczkę (po niemiecku to jest parcel). Ciężko było potem dosiedzieć w pracy do 16, ale jakoś dałem radę i niesiony skrzydłami nadziei na wieczorną ucztę z nowości filmowych pognałem do domu co metro wyskoczy.

Kabel zasilania w gniazdko z prądem, kabel modemu w gniazdko kablówki, drugi koniec w modem, diody mrygnęły parę razy i... coś jakby za mało światełek się świeciło. Wrzuciłem do laptopa płytkę instalacyjną, odszukałem manuala (swoją drogą do zupełnie innych modeli modemu niż mój, ale diody te same) i wyczytałem, że to co widzę to oznaka kompletnego braku sygnału sieciowego. Cudownie...

Zadzwoniłem na partyline (w serwisie automatycznym pomoc techniczna jest po wciśnięciu dwóch dwójek) i gdy w końcu odebrał człowiek wyjaśniłem jaki mam problem. Kazano mi poczekać chwilę bo muszą aktywować moją linię. Jakieś 5 minut później usłyszałem, że zdalna aktywacja nie jest możliwa i w poniedziałek 21 marca pomiędzy 7:30 a 12:00 pojawi się u mnie monter i zrobi to manualnie. Zapewniono mnie także, że ta usługa będzie darmowa gdyż to nie z mojej winy są problemy. Pozostało mi doczekać jakoś do poniedziałku.

Monter pojawił się parę minut przed 10, niemal idealnie w środku widełek czasowych określonych przez infolinię. Pokazałem mu gdzie jest modem, rozkręcił gniazdko, wkręcił w kabel jakieś szpejo i poszedł na korytarz grzebać w skrzynce z kablami. Przy okazji podejrzałem, że są tam tylko dwa kable, jeden z numerem mojego mieszkania, a drugi z numerem 23 czyli tego większego mieszkania pietro wyżej, które opisywałem przy okazji szukania lokum.

Po chwili mieszania kablem w pokoju szpejo zawyło co najwyraźniej oznaczało sygnał sieciowy bo bardzo ucieszyło montera. Wykonał krótki telefon do centrali i po ponownym podłączeniu modem wesoło zaczął mrugać wszystkimi diodami. Jak pamiętałem z manuala trwała właśnie procedura synchronizacji. Monter wypełnił formularz w dwóch kopiach i kazał mi się podpisać w dwóch miejscach.

I tu popełniłem błąd karygodny po podpisałem nie czytając uważnie tego co tam wpisał. W Polsce parę razy zdarzały mi się odwiedziny monterów z UPC i też dawali mi takie papierki, na których przeważnie było napisane że wykalibrowali mi sygnał albo coś takiego. W tamtych przypadkach jednak wiedziałem, że za to zapłacę tutaj natomiast wizyta miała być gratis.

Jak się później okazało monter wpisał mi w pozycję Anschlussentgelt kwotę 69,90 euro czyli generalnie opłata za podłączenie modemu. Po przyjściu do pracy zapytałem kumpli czy to jest to co mi się wydaje i niestety obaj potwierdzili moje obawy. Od razu wykręciłem numer UPC i powstrzymując się od fucków zacząłem wyjaśniać sprawę.

Głos w słuchawce powiedział, że mój wybór opcji samodzielnej instalacji nie był możliwy więc muszę zapłacić za usługę podłączenia modemu. Gdy zapytałem po cholerę więc jego kolega z partyline obiecywał mi darmowa usługę usłyszałem, że jeśli tak było to mogę złożyć reklamację i jeśli zostanie uznana to rozliczą mi te 70 euro w przyszłych abonamentach. Na pytanie co będzie jeśli im tego nie zapłacę dowiedziałem się, że nie bardzo mam taką możliwość bo dałem im dostęp do konta więc sami sobie kasę wezmą. Wkurwiony już nie na żarty pożegnałem się i zdałem relację kumplom o tym co mi powiedziano.

Kumpel poradził mi żebym od razu napisał do nich wniosek o anulowanie płatności za wizytę montera z dokładnym opisem co nie działało i co mi powiedzieli na infolinii. Powiedział mi też, że nawet jak sobie kasę wezmą to mogę iść do banku i kazać im anulować tę transakcję i anulować dostęp UPC do mojego konta. Naskrobałem więc kilka akapitów z detalami całej sprawy i na koniec poinformowałem, że jeśli pobiorą mi kasę za coś co miało być darmowe to odwiedzę bank i anuluję cały przelew i będę im samodzielnie płacił tylko za usługi za które zgodziłem się płacić podpisując umowę. Miałem lekkie obawy czy nie brzmi to za ostro, ale kumpel powiedział, że skoro oni mnie chcą ruchać to nie ma co mieć skrupułów. Pismo od razu posłałem faxem i zachowałem sobie potwierdzenie.

Teraz pozostaje czekać na ich reakcję albo na pierwsze pobranie kasy z konta, zależy co nastąpi wcześniej. Internet póki co mi działa więc jeszcze nie rozpoczęli akcji odwetowej. Całkiem możliwe, że będę się bujał o te 70 euro o wiele dłużej niż to warte i być może nigdy ich nie odzyskam, ale liczą się zasady. W Polsce odpuszczałem wiele rzeczy mówiąc sobie „to tylko parę złotych, nie warto się szarpać” i poniekąd takie myślenie zaprowadziło mnie w niewolę kredytową. Tutaj nie zamierzam powtarzać tego samego błędu. Jak na tym wyjdę to się dopiero okaże, mam nadzieję że w tym przypadku nie bedę musiał szukać innego providera internetu.

Na koniec wspomnę o radzie jakiej mi udzielił jeden z Austryjaków, który słyszał o czym rozmawiam z UPC. Powiedział, że lepiej robić przelewy manualnie niż dawać instytucjom dostęp do konta bo jeśli jest taka sytuacja jak moja to zawsze mamy argument przetargowy w postaci odmowy płacenia i wtedy negocjacje wyglądają zupełnie inaczej. Jeśli jednak usługodawca sam może sobie pobrać kasę to najprawdopodobniej czeka nas droga przez mękę żeby odzyskać to co niesłusznie zostało nam wrzucone do rachunku.

I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis.

poniedziałek, 14 marca 2011

Czekając na modem...

UPC jakoś nie spieszy się z podesłaniem mi modemu więc już dwa tygodnie jestem poza siecią. Dziwne to uczucie nie móc sobie po prostu wejść na torrenty albo sprawdzić poczty czy jakiejś lokalizacji. Nie mówiąc już o tłumaczeniu sobie germańskich szczeknięć na ludzką mowę.

Ale żeby nie było że tak kompletnie się wypiąłem na publiczność gorączkowo oczekującą wiadomości z imperium Austro-Węgier skrobię te słowa na kompie w pracy korzystając z tego że tubylców jeszcze właściwie w robocie nie ma.

Codzienność wiedeńska niewiele różni się od tej krakowskiej. Wstaję w okolicach 6:30, piję kawę, biorę prysznic i idę na metro aby mniej więcej o 8:00 odbić się kartą na zakładzie. Póki co nie mam siły przybywać do pracy o 7 jak to standardowo robiłem w Polsce, zresztą sens tego byłby znikomy bo za bardzo bym się rzucał w oczy mojemu nowemu kierownictwu. Być może po jakimś czasie przesunę sobie godziny, ale najpierw muszę ustabilizować swoją pozycję w firmie.

No więc w pracy siedzę tak gdzieś do 16, czasem trochę dłużej jeśli temat mnie za bardzo wciągnie albo czekam na kumpla aż skończy się bawić z requestami od handlówki albo helpdesków. Projekt do którego trafiłem jest praktycznie odseparowany na razie od reszty prac ponieważ głównie polega na badaniu możliwości pewnego gizmo. To powoduje, że nikt nic ode mnie nie chce, nikt mi nie podrzuca "prostych" zadanek "na wczoraj i za darmo", generalnie nikt się nie ma powodu czepiać. Codziennie wysyłam maila z raportem o postępach mojego R&D do lokalnego magika nazywanego Fantastą, który prowadzi ten projekt. Jego ksywka wzięła się z tego, że czasami wymyślał takie rozwiązania problemów, że brzmiało to jak science fiction. Oczywiście ksywka jest znana tylko polskiej części załogi :)

Po pracy albo jadę z kumplem kupować kolejne elementy wyposażenia mieszkania albo idę do najbliższego spożywczaka po jakieś produkty obiadowo - śniadaniowe. Na szczęście za rogiem mojej kamienicy mam sklep Billa więc nie muszę daleko tyrpać się z siatami. O cenach napiszę kiedy indziej, ale generalnie za 10 euro idzie zrobić obiad na dwa dni przy założeniu, że nie żremy jak świnie tuczniki. Filet z kurczaka, jakieś warzywa, ziemniaczki tego typu sprawy.

Kolejnym tematem, który rozwinę w oddzielnym wpisie jest zjawisko nazywane przeze mnie "wiedeńskim freakshow". To jest coś czego nie zauważałem w Polsce, a tutaj niemalże codziennie trafia się nowy okaz do kolekcji. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o człowieku Yeti, Muhammadzie Ali lub Don Juanie śledźcie kolejne notki.

Ok, na razie to tyle bo germańscy oprawcy zaczynają przybywać do arbajtu, a ostatnie czego mi potrzeba to życzliwi szeptający na mitingach o Polakach co odbierają miejsca pracy Austryjakom i cały czas siedzą na necie. Świnie wszędzie są takie same niezależnie od języka w którym chrumkają.

sobota, 19 lutego 2011

Prawie koniec początku mieszkaniowych przygód

Tego posta piszę siedząc w krakowskim mieszkaniu, tydzień pełen wiedeńskich wrażeń póki co dobiegł końca. Ciąg dalszy nastąpi w przyszły weekend kiedy to znowu wrzucę swoje bety do samochodu i pojadę tym razem już do pracy. Ale to dopiero za kilka dni, teraz czas opisać dwa ostatnie dni wizyty w Wiedniu.

W czwartek rano pojechałem do urzędu meldunkowego w swojej dzielnicy aby dopełnić formalności związanych z wynajmem. I znowu wszystko trwało kilka minut, pokazałem paszport i formularz, który wypełniła właścicielka mieszkania i otrzymałem potwierdzenie zameldowania pod nowym adresem. Nikt mnie nie pytał czemu dwa dni wcześniej zameldowałem się gdzie indziej. Wszystko załatwione szybko i z przyjaznym uśmiechem.

Następnie pojechałem do centrum i założyłem sobie konto w Bank Austria. Jeszcze nie miałem czasu ani siły sprawdzać dokładnie oferty austryjackich banków więc możliwe, że nie jest to najlepszy gracz na rynku, ale na to przyjdzie jeszcze czas. Co jest ważne ten bank ma mnóstwo placówek w tym jedną tuż przy firmie więc wszelkie załatwianie spraw wymagających odwiedzin w placówce macierzystej będzie łatwiejsze.

Wybrałem konto Erfolgskonto Plus, które od wersji "nie plus" różni się ceną za prowadzenie i wydaniem karty kredytowej. W zamian za 25.73 euro kwartalnej opłaty dostajemy konto, kartę bankomatową także do płacenia w sklepach, dostęp online i kredytówkę z limitem zależnym od zarobków.

Nieco rozbawiły mnie limity używania konta i karty bankomatowej ponieważ w placówce mogę wypłacić do 1500 euro dziennie, w bankomacie poza placówką lub obcego banku do 100 euro dziennie, natomiast w sklepach mogę wydać płacąc kartą bankomatową maksymalnie 200 euro tygodniowo. Zapytałem obsługującej mnie pani co jeśli będę chciał kupić pralkę za 210 euro? Wtedy trzeba przyjść do banku i wybrać to z wewnętrznego bankomatu lub kasy. Na szczęście po 3 miesiącach te limity się zmienią do nieco bardziej użytecznych wartości. Bank ma taką politykę na początku, ale po ustaleniu regularnych wpływów klienci zyskują nieco więcej swobody.

Kartę kredytową także dostanę dopiero za 3 miesiące. Wyrobienie jej będzie wymagało odwiedzin w placówce. Kartę bankomatową mam dostać za tydzień więc teoretycznie powinna na mnie czekać w skrzynce pocztowej kiedy zajadę do Wiednia. Tu też trzeba będzie przyjść do placówki i ustawić sobie PIN.

System online jest dość przejrzysty i ma angielską wersję językową. Nie badałem go jeszcze zbyt dokładnie bo zalogowałem się tylko kontrolnie aby sprawdzić czy w ogóle działa. Pierwszym ekranem jaki zobaczyłem po zalogowaniu było pytanie czy chcę zamienić analogową listę kodów TAN na potwierdzenia kodami wysyłanymi przez SMS na komórkę. Jak tylko wyrobię sobie austryjacki numer na pewno skorzystam z tej opcji. Noszenie papierowej listy kodów jest nieco problematyczne.

Na 14 zjawiłem się z moim kolegą - tłumaczem pod bramą budynku gdzie znajduje się moje nowe mieszkanie. Niemal w tym samym momencie podjechał mercedes, wysiadł z niego siwy facet i powiedział, że ma dla mnie klucze. Cała operacja odbyła się niesamowicie szybko. Wyszliśmy na górę, siwy spisał stan licznika prądu, wymienił wkład w zamku drzwi wejściowych i kazał mi podpisać odbiór kluczy. 5 minut i zostaliśmy z kolegą sami w pustym mieszkaniu.

O wyniku bliższych oględzin wynajętego lokum napiszę może kiedy indziej bo wpis robi się już nieco przydługi. Nie ma tragedii, ale niestety jest to mieszkanie robione pod wynajem więc tu i ówdzie straszy. Ale tyle w tym temacie, oddzielna notka zaspokoi waszą ciekawość :)

W piątek miałem do odbębnienia ostatni póki co biurokratyczny obowiązek: zarejestrowanie się w Wien Energie jak aktualny użytkownik prądu (nie mam w ogóle gazu w mieszkaniu) pod tym adresem. Centrum zakładu energetycznego znajduje się w 9 dzielnicy i wymagało aż 20 minut dojazdu metrem linią U6. A potem jeszcze kilka minut spaceru. Straszne prawda? :)

I znowu ten sam nudny proces. Mówię o co mi chodzi, pokazuję paszport, pokazuję odpis licznika, pokazuję zameldowanie w lokalu. Pani wklepuje mnie w komputer, drukuje dwie kopie umowy i wymaga aż 4 podpisów. Potem mówi, że najbliższy rachunek dostanę w kwietniu a potem w lipcu i czy mi to pasuje. Potwierdzam, chowam umowę do plecaka i pani życzy mi miłego dnia. Wychodzę na ulicę i zastanawiam się jak to możliwe, że można takie rzeczy załatwiać ot tak sobie w kilka minut? A znajomi mówią, że sporo biurokracji można załatwiać z urzędami nawet mailowo. Niesamowite!

Wiedeń opuszczam kilka minut przed 12. W Mikulov jestem chwilę po 13 i robię sobie niemal 40 minut postoju na kawę, red bulla i papierosa. Po zjechaniu przed Brnem w kierunku Olomunc robi się coraz bardziej mgliście. Frydek-Mistek zatrzymuje mnie na 10 minut w korku, potem kontynuacja jazdy we mgle. Granicę z Polską przekraczam w okolicach godziny 16, mgła ustępuje dopiero przy pierwszej bramce na A4. Kraków wita mnie korkiem na dobry kilometr przed remontowanym rondem Ofiar Katynia, do domu docieram dopiero o 19. Pozostało wnieść toboły na górę i przywitać się z ukochaną. Można złapać oddech po tygodniu bieganiny.

Ufff...

środa, 16 lutego 2011

Umowa wynajmu mieszkania podpisana

Jeśli ktoś jeszcze śledzi moją losy bohatera niniejszej telenoweli to śpieszę donieść, że od dziś jest on najemcą mieszkania w Wiedniu. Kogo interesował tylko wynik procesu opisywanego w poprzednich notkach może przestać czytać, po szczegóły zapraszam dalej.

Dostałem dziś maila od agentki nieruchomości z adresem właścicielki mieszkania i godziną, na którą mam się u niej pojawić. Wcześniej miałem wstąpić do biura nieruchomości i zapłacić im prowizję, marne 916 euro. Niezły utarg jak na 10 minutową rozmowę przy pokazywaniu mieszkania i parę wypisanych papierków.

Gdy przekroczyłem próg agencji pierwsze o co zapytałem to czy dostanę jakieś potwierdzenie wpłaty i czy oddadzą mi prowizję w przypadku gdyby coś poszło nie tak przy podpisywaniu umowy. Sekretarka wyjaśniła mi, że pokwitowanie dostanę, ale zwrot prowizji jest możliwy tylko wtedy gdyby umowa była w jakiś sposób niezgodna z prawem. Zresztą w takiej sytuacji musieliby zaangażować prawnika i zwrot prowizji byłby możliwy tylko jeśli faktycznie doszło do złamania prawa. Jeśli zrezygnowałbym z mieszkania ot tak sobie to niestety prowizja przepada.

W sumie niby ok, ale nieco mi się trzęsły ręce kiedy rozstawałem się z dziewięcioma świeżutkimi stówkami euro. Potwierdzenie zapłaty starannie schowałem w teczce z papierami mieszkaniowymi, pożegnałem się i poszedłem na metro w kierunku Karlsplatzu gdzie miałem spotkać się z drugim polskim kolegą pracującym w mojej nowej firmie. Dostał on zaszczytną rolę tłumacza umowy najmu, a obecności takiej osoby wymagała właścicielka.

Tak na marginesie okazało się, że osoba, z którą mam podpisać umowę najmu mieszkania wcale nie jest jego właścicielką, a tylko nim zarządza, ale dla uproszczenia będę ją nadal nazywał właścicielką.

Jej biuro mieści się w 18 dzielnicy i na stronie VOR wszystkie proponowane sposoby dojazdu nie obejmowały metra. Przejazd tramwajami i dojście na miejsce było estymowane na ok 30 minut. Przed wyjściem z domu popatrzyłem sobie jednak na google maps i okazało się, że jeśli z Karlsplaztu pojechać linią U4 do Splittelau i przesiąść się tam na linię U6 to wysiadając na stacji Michelbeuern-AKH jesteśmy właściwie na miejscu. Metro pozwoliło w tym przypadku skrócić czas podróży do 15 minut.

Na miejscu powitała nas uśmiechnięta pani w średnim wieku i jak się okazało ni w ząb nie mówiąca po angielsku. Poprosiła o nasze paszporty, zrobiła ich ksero, tak samo jak mojego zaświadczenia o zameldowaniu pod wiedeńskim adresem. Potem wręczyła nam wypełniony egzemplarz umowy najmu i powiedziała, że mamy ją przeczytać i potwierdzić, że wszystko jest jasne i zgodne z prawdą.

Czytanie umowy zajęło około pól godziny. Kumpel wyjaśniał mi o co chodzi w każdym z punktów, przy kilku zadawał pytania właścicielce i tłumaczył mi jej odpowiedzi. Cztery kartki zadrukowane z obu stron pełne nakazów, zakazów i pouczeń.

Generalnie wychodzi na to, że za 420 euro miesięcznie staję się głównym najemcą mieszkania o powierzchni 50 m2 znajdującego się w 15 dzielnicy. Czynsz mam wpłacać do piątego dnia każdego miesiąca, opóźnienia grożą wypowiedzeniem umowy. Tak samo jak sprawianie kłopotów typu hałasowanie podczas ciszy nocnej, skargi sąsiadów, wizyty policji, itp.

Co do zwierząt to jest napisane, że mogę trzymać jednego psa i jednego kota o ile waga żadnego z nich nie przekracza 8 kg. Jako, że moje oba koty w sumie tyle nie ważą myślę, że można w miarę bezpiecznie założyć, że nie będzie z tym problemu. Zresztą w myśl nowych przepisów nie można mi zabronić trzymania zwierzaków bez wyraźnego powodu.

W umowie jest także ujęty stan obecny lokalu i jego wyposażenie. Urządzona łazienka, w kuchni minimum jakie nakazują przepisy (blat, mała lodówka, kuchenka elektryczna z dwoma płytkami grzewczymi i zlew). Okna nowe plastikowe, drzwi nowe. Dwa pokoje bez żadnego umeblowania.

Kiedy dotarliśmy już do końca umowy i nie było więcej pytań pozostało podpisać wszystkie papierki. Poza umową podpisałem zdjęcia mieszkania jako potwierdzenie, że faktycznie tak wygląda mieszkanie, które pokazała mi agentka. Od razu dostałem też wypełniony formularz meldunkowy, który muszę zanieść do biura meldunkowego w swojej dzielnicy.

Jeszcze wracając do tych fotek to nieco się zdziwiłem widząc na nich grzejniki elektryczne pod oknami w pokojach. Wydawało mi się, że agentka mówiła mi o ogrzewaniu gazowym kiedy oglądałem mieszkanie. Zapytałem o to i się okazało, że w mieszkaniu i w sumie w całej kamienicy wszystko jest ogrzewane prądem i nie ma w ogóle gazu. Kumpel powiedział, że gaz byłby tańszy ale z prądem też nie ma się co martwić bo różnica przy ostrej zimie to może 50 euro. Szybko też przeliczył, że przy tej mocy grzejników o której powiedziała mi właścicielka to jakby chodziły 24 godziny na dobę o rachunek będzie w okolicach 300 euro. A przecież jak nikogo nie ma w domu to będzie można grzanie przykręcać, koty przeżyją, a automatyczny sterownik zdąży nagrzać zanim wrócę z pracy.

Pani zapytała kiedy chciałbym się wprowadzić więc poprzez tłumacza powiedziałem, że jak najszybciej. Uzgodniliśmy, że jutro o 14 spotkamy się w mieszkaniu gdzie dostanę klucze i wszelkie papiery dotyczące stanu liczników i płatności jakie czynił poprzedni lokator.

Na koniec pozostało zapłacić. Tutaj kwota wynosiła 2251 euro i jak wyjąłem to z portfela to już w ogóle mi się słabo zrobiło :) W zamian dostałem pokwitowania wpłacenia czynszu za marzec i kaucji i to był koniec biurokracji na dziś.

Tak więc jutro muszę iść zameldować się pod nowym adresem, a potem odebrać klucze do mieszkania i mogę ze spokojnym sumieniem wrócić do Polski aby zapakować swój dobytek i dokonać pierwszego etapu przeprowadzki. Etapem drugim będzie wożenie rzeczy mojej lepszej połówki, a etap trzeci zakłada przewiezienie jej wraz z kotami. Ale to pewnie dopiero w okolicach końca marca.

Ufff, trzeba opić ten sukces :)

wtorek, 15 lutego 2011

Zameldowanie w Wiedniu

Rano o 7.00 zawyły budziki i pół godziny później wyruszyłem z kumplem do urzędu meldunkowego. Google maps pokazuje, że pieszo jest to spacerek na 1,5 kilometra. Na szczęście przez jakiś kilometr idzie się z górki więc nawet katar i zmęczenie przeziębieniem, które mnie dręczy od czasu przyjazdu nie bardzo dawało się we znaki.

Wczoraj wieczorem wypełniłem sobie dostępny na stronie meldeamt (biuro meldunkowe) formularz zameldowania (link dorzucam do podstrony z linkami wiedeńskimi) i znalazłem informację jakich dokumentów wymagają przy zameldowaniu. Wychodziło na to, że wniosek i paszport wystarczy, ale postanowiłem zabrać także swoją umowę o pracę, a kumpel wziął także swoje papiery meldunkowe. Lepiej mieć niż potem latać do domu po jakiś papierek.

Biuro jest czynne od 8.00 i w sumie byłem przygotowany na to, że przyjdzie nam chwilę odstać w kolejce. Doświadczenia z polskimi urzędami nauczyły mnie co nieco o względności czasu i przestrzeni. Zostałem jednak pozytywnie zaskoczony przez brak jakichkolwiek kolejek pod pokojami. Gdyby nie to, że kiedy wchodziliśmy na piętro po schodach wyprzedziła nas windą pani z dzieckiem w wózku i zmierzała także do pokoju meldunkowego to wizyta w urzędzie trwałaby nie 5 a może 3 minuty.

Anyway, kiedy po chwili przyszła nasza kolej weszliśmy i po angielsku kumpel wyjaśnił, że chce mnie zameldować u siebie. Pani za biurkiem poprosiła o mój paszport i wniosek meldunkowy, na którym od razu kazała się nam obu podpisać; nic więcej nie było potrzebne. Szybko wklepała dane z formularza do kompa, wrzuciła wniosek do przegródki w szafie i podała mi dwa wydruki. Jeden to zaświadczenie o moim meldunku pod adresem kumpla, a drugie to pouczenie abym przy pobycie powyżej 3 miesięcy zgłosił się do odpowiedniego urzędu o wydanie registration certificate. Ten certyfikat jest uzupełnieniem meldunku i obowiązuje obywateli państw UE i Szwajcarii i generalnie jeśli się tego nie dopilnuje to grozi kara pieniężna za administrative offence.

Na koniec pani życzyła nam miłego dnia i mogliśmy opuścić urząd. Ja wróciłem do mieszkania, a kumpel pojechał do pracy. Prosto, łatwo i przyjemnie - oby reszta formalności przebiegła tak bezboleśnie.

Jeszcze kilka informacji dodatkowych:
  • do zameldowania nie jest potrzebny paszport, wystarczy dowód osobisty
  • samo zameldowanie jest bezpłatne
  • registration certificate kosztuje 55 euro