Być może jeszcze jestem na emigracyjnym haju i wszystko widzę przez różowe okulary. Być może podwyżki nie doczekam się ani za rok ani za dwa lata. Być może koszty życia w Wiedniu wzrosną drastycznie na skutek jakiejś katastrofy polityczno-ekonomicznej albo nieszczęścia w życiu prywatnym. Być może moja dziewczyna nie znajdzie pracy i będziemy żyć tylko z mojej pensji albo przejadać jej pieniądze ze sprzedaży mieszkania. Być może skończę jako kolejny Polak wypalony harówką jako tania siła robocza i rozczarowany iluzją zagranicznego Eldorado ciągle wymykającego się z ręki. Być może tak będzie, ale póki co odczuwam spokój i cieszę się mało skomplikowaną codziennością.
Owszem, przepisy zmuszające mnie do kosztownej rejestracji auta w Austrii lub jego sprzedaży to kłopot, którego nie miałbym w Polsce. Nieznajomość niemieckiego ogranicza moje możliwości komunikacji z tubylcami do osobników mówiących po angielsku chociażby w stopniu podstawowym. Jestem poza swoim krajem, z dala od rodzinnego Krakowa, z dala od znajomych, rodziny, miejsc i osób poznawanych przez ponad 30 lat mojego życia. Pierwsze piwo, pierwszy papieros, pierwszy kac – to wszystko trzeba zamknąć w kuferku wspomnień odstawionym na półkę z napisem „Polska” i tylko od czasu do czasu go otwierać przy okazji odwiedzin w ojczyźnie i spotkań z kumplami.
Jednocześnie na to wszystko co zawiera powyższy akapit można spojrzeć z drugiej, radośniejszej strony. Nie będę miał auta więc odpadną mi koszty tankowania, ubezpieczania i dbania o nie. Moja miejska mobilność nie ucierpi na tym ani trochę, a typem podróżnika nie jestem. Nie znam niemieckiego więc spokojnie mogę sobie zapalić w kuchni i nikt mi nie zawraca głowy jakimiś pierdołami typu co widział w tv albo co zrobił jego pies. Nie drażnią mnie też rozmowy ludzi w metrze czy w sklepach bo ich po prostu nie rozumiem. Jestem z daleka od znajomych, ale jednocześnie daleko są też ludzie, których nie chcę spotykać. Kumple dostaną info o moim przyjeździe i okazyjnym piwku, ale nie grozi mi spotkanie w markecie całej reszty osobników grających mi na nerwach. Knajp tu nie brakuje, a co ważniejsze praktycznie każda jest dla mnie nowa. W Krakowie zawsze były plany znalezienia nowego lokalu a zawsze kończyło się na piciu w jednym z kilku doskonale znanych i ulubionych.
Jest chyba takie przysłowie, że gdy bóg zamyka drzwi to otwiera okno czy coś w tym stylu i tak właśnie patrzę na swoją obecną sytuację. Nowe miasto do poznania, nowe ulice do dreptania, nowe knajpy do odkrycia, nowi ludzie do spotkania. I naprawdę zero strachu, poczucia winy czy tęsknoty za Polską jakie media na zlecenie świń przy korycie starają się wtłoczyć w umysły potencjalnych emigrantów.