czwartek, 28 kwietnia 2011

Emigracyjne anty-emo

Gdzieś w okolicach środy ubiegłego tygodnia zdałem sobie sprawę z absurdalnego uczucia jakie mi towarzyszy od początku pracy w U. Szedłem sobie właśnie do kuchni palaczy na któregoś papierosa i którąś kawę z rzędu. Na drugim końcu korytarza ktoś, już nie pamiętam kto dokładnie, przechodził między pokojami i machnął do mnie ręką na powitanie. Odwzajemniłem gest, otwarłem drzwi do kuchni i w tym momencie uderzyła mnie myśl tak naprawdę nie mająca za wiele wspólnego z tą konkretną sytuacją, ale bardzo mocno związana z moim samopoczuciem. Mianowicie od 1 marca cały czas mam wrażenie, że jestem na czymś w rodzaju wakacji, a chodzenie do pracy to po prostu efekt grafiku sporządzonego przez organizatorów wycieczki żebym się za bardzo nie nudził pomiędzy oglądaniem pomników i zwiedzaniem wiedeńskich zaułków. Śmieszne, prawda?

Być może jeszcze jestem na emigracyjnym haju i wszystko widzę przez różowe okulary. Być może podwyżki nie doczekam się ani za rok ani za dwa lata. Być może koszty życia w Wiedniu wzrosną drastycznie na skutek jakiejś katastrofy polityczno-ekonomicznej albo nieszczęścia w życiu prywatnym. Być może moja dziewczyna nie znajdzie pracy i będziemy żyć tylko z mojej pensji albo przejadać jej pieniądze ze sprzedaży mieszkania. Być może skończę jako kolejny Polak wypalony harówką jako tania siła robocza i rozczarowany iluzją zagranicznego Eldorado ciągle wymykającego się z ręki. Być może tak będzie, ale póki co odczuwam spokój i cieszę się mało skomplikowaną codziennością. 

Owszem, przepisy zmuszające mnie do kosztownej rejestracji auta w Austrii lub jego sprzedaży to kłopot, którego nie miałbym w Polsce. Nieznajomość niemieckiego ogranicza moje możliwości komunikacji z tubylcami do osobników mówiących po angielsku chociażby w stopniu podstawowym. Jestem poza swoim krajem, z dala od rodzinnego Krakowa, z dala od znajomych, rodziny, miejsc i osób poznawanych przez ponad 30 lat mojego życia. Pierwsze piwo, pierwszy papieros, pierwszy kac – to wszystko trzeba zamknąć w kuferku wspomnień odstawionym na półkę z napisem „Polska” i tylko od czasu do czasu go otwierać przy okazji odwiedzin w ojczyźnie i spotkań z kumplami. 

Jednocześnie na to wszystko co zawiera powyższy akapit można spojrzeć z drugiej, radośniejszej strony. Nie będę miał auta więc odpadną mi koszty tankowania, ubezpieczania i dbania o nie. Moja miejska mobilność nie ucierpi na tym ani trochę, a typem podróżnika nie jestem. Nie znam niemieckiego więc spokojnie mogę sobie zapalić w kuchni i nikt mi nie zawraca głowy jakimiś pierdołami typu co widział w tv albo co zrobił jego pies. Nie drażnią mnie też rozmowy ludzi w metrze czy w sklepach bo ich po prostu nie rozumiem. Jestem z daleka od znajomych, ale jednocześnie daleko są też ludzie, których nie chcę spotykać. Kumple dostaną info o moim przyjeździe i okazyjnym piwku, ale nie grozi mi spotkanie w markecie całej reszty osobników grających mi na nerwach. Knajp tu nie brakuje, a co ważniejsze praktycznie każda jest dla mnie nowa. W Krakowie zawsze były plany znalezienia nowego lokalu a zawsze kończyło się na piciu w jednym z kilku doskonale znanych i ulubionych. 

Jest chyba takie przysłowie, że gdy bóg zamyka drzwi to otwiera okno czy coś w tym stylu i tak właśnie patrzę na swoją obecną sytuację. Nowe miasto do poznania, nowe ulice do dreptania, nowe knajpy do odkrycia, nowi ludzie do spotkania. I naprawdę zero strachu, poczucia winy czy tęsknoty za Polską jakie media na zlecenie świń przy korycie starają się wtłoczyć w umysły potencjalnych emigrantów.

7 komentarzy:

  1. To samo przezywalem dobrych kilka lat temu w Irlandii. Smiesznie to obserwowac z mojej perspektywy, ale dokladnie takie same emocje mialem, dookola luzik, nikt sie niczym nie przejmuje, w pracy luzy, pensja wplywa na konto regularniestarcza na przyzwoite zycie z nawiazka - i tylko czlowiek podswiadomie oczekiwal jakiegos strzalu z boku lub noza w plecy, jak to w Polsce przyzwyczajony do zjebek regularnych lub niespodziewanych problemow. A tu nic :) Czlowiek chodzi jak wypity codziennie ze szczescia.

    Po kilku latach przyjdzie otrzezwienie i choc nadal czuje sie jak na wakacjach non-stop, to pojawily sie inne dylematy – zostac tu i dalej byc szczesliwym, czy tez wracac do Polski w poszukiwaniu wspomnien i znajomych miejsc i przezywac stresy dnia codziennego. Ano takie jest zycie emigranta...

    OdpowiedzUsuń
  2. heh, dobrze wiedzieć, że to nie sprawka mojej szajby i że ktoś podziela(ł) moje obecne wrażenia. to fakt z tym oczekiwaniem na zjebkę, która nie przychodzi bo tu po prostu jakoś tak bardziej ludzko jest (przynajmniej póki co).

    co do rozterek czy wracać czy nie to ten etap jeszcze daleko przede mną o ile w ogóle nadejdzie. na dzień dzisiejszy nie widzę najmniejszego sensu w powrocie bo niby do czego wracać? do korpo prowadzonych wzorem amerykańskich ale przez polskie szczury? do krzyża, do krypty na Wawelu, do polskiej Angeliny?

    nie krytykuję absolutnie Polski i nie wychwalam pod niebiosa Austrii, po prostu myślę, że tak jak z rzucaniem palenia, zakładaniem rodziny i wszelkimi wyborami życiowymi człowiek musi po prostu poczekać aż przyjdzie jego czas i dojrzeje do decyzji. i nie warto oglądać się w tych sprawach na innych co to już byli i widzieli i wiedzą lepiej bo "życzliwi" zawsze są chętni do udzielania porad, ale nigdy nie ponoszą konsekwencji jakie na nas czekają gdy ich posłuchamy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mysle, ze przez pierwsze pol roku wszystko jest nowe, wiec nie odczuwa sie tak codziennosci.

    Tez mi sie podobalo, ze jak gdzies pojde, to jest zerowa szansa przypadkowego spotkania kogos znajomego. Jedyny raz, gdy spotkalam znajomego z PL, to w recepcji swojej firmy, ale wiedzialam, ze pracuje w oddziale w Polsce, wiec nie przezylam szoku.

    W Polsce niby mieszkalam w Warszawie, ale o znajomych mozna bylo sie potknac wszedzie. Nawet w moim budynku, oprocz mnie, mieszkaly 3 osoby z firmy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przejdziesz jeszcze poprzez idealizowanie Austrii swojej nowej ojczyzny oraz narzekanie na Polske, jak to tam jest zle - kazdy tak ma.

    A potem nadejdzie etap, co bedzie dobre dla dzieci i gdzie je wyslac do szkoly, czy zeby byly szczesliwymi mamisynkami-matolami na obczyznie bez jezyka polskiego, czy wychowanymi w Polsce cfaniakimi, ktore poradza sobie wszedzie na swiecie w kazdej sytuacji...

    OdpowiedzUsuń
  5. @aha

    rozumiem, że nadal jesteś w Irlandii więc albo jesteś szczęśliwym rodzicem szczęśliwego niedojdy albo jeszcze nie urodził się ten cfaniak co by cię zmusił do powrotu :)

    zobaczymy jak to będzie ze mną, nie jestem wyjątkowym płatkiem śniegu więc pewnie i stany emocjonalne będę miał takie jak inni na emigracji mieli, mają i mieć będą. mam tylko nadzieję jednak, że nie stanę się kolejnym stereotypowym, wiecznie narzekającym polaczkiem, któremu wszędzie i zawsze źle i mało obojętnie o jakim aspekcie życia by nie mówił.

    OdpowiedzUsuń
  6. @Richmond

    w sumie ciekawe co będę miał do powiedzenia w temacie za kilka miesięcy i czy wtedy aktualne emocje i doświadczenia drastycznie będą odbiegać od tych z dzisiejszego wpisu

    OdpowiedzUsuń
  7. tak, nadal w Irlandii, pociecha rosnie i jakos niespieszno mi do wyprowadzki.

    Aha, nowiny w mediach o rzekomym bankructwie Irlandii i jak to my Polacy mieszkamy na ulicach i zebramy, to jak zwykle specjalnosc polskich mediow. Tak naprawde mamy sie tu wszyscy calkiem dobrze :)

    Podejrzewam, ze chce na powrot zmniejszaja sie z kazdym miesiacem, jak widzie sie, ze ceny w sklepach i usulug sa podobne, a dochody niejako wyzsze, wiec nadwyzka zostaje na koncie.

    Nawet z jednej pensji sie utrzymacie, splacisz dlugi i jeszcze polecicie na urlop do cieplych krajow!

    OdpowiedzUsuń