poniedziałek, 14 marca 2011

Czekając na modem...

UPC jakoś nie spieszy się z podesłaniem mi modemu więc już dwa tygodnie jestem poza siecią. Dziwne to uczucie nie móc sobie po prostu wejść na torrenty albo sprawdzić poczty czy jakiejś lokalizacji. Nie mówiąc już o tłumaczeniu sobie germańskich szczeknięć na ludzką mowę.

Ale żeby nie było że tak kompletnie się wypiąłem na publiczność gorączkowo oczekującą wiadomości z imperium Austro-Węgier skrobię te słowa na kompie w pracy korzystając z tego że tubylców jeszcze właściwie w robocie nie ma.

Codzienność wiedeńska niewiele różni się od tej krakowskiej. Wstaję w okolicach 6:30, piję kawę, biorę prysznic i idę na metro aby mniej więcej o 8:00 odbić się kartą na zakładzie. Póki co nie mam siły przybywać do pracy o 7 jak to standardowo robiłem w Polsce, zresztą sens tego byłby znikomy bo za bardzo bym się rzucał w oczy mojemu nowemu kierownictwu. Być może po jakimś czasie przesunę sobie godziny, ale najpierw muszę ustabilizować swoją pozycję w firmie.

No więc w pracy siedzę tak gdzieś do 16, czasem trochę dłużej jeśli temat mnie za bardzo wciągnie albo czekam na kumpla aż skończy się bawić z requestami od handlówki albo helpdesków. Projekt do którego trafiłem jest praktycznie odseparowany na razie od reszty prac ponieważ głównie polega na badaniu możliwości pewnego gizmo. To powoduje, że nikt nic ode mnie nie chce, nikt mi nie podrzuca "prostych" zadanek "na wczoraj i za darmo", generalnie nikt się nie ma powodu czepiać. Codziennie wysyłam maila z raportem o postępach mojego R&D do lokalnego magika nazywanego Fantastą, który prowadzi ten projekt. Jego ksywka wzięła się z tego, że czasami wymyślał takie rozwiązania problemów, że brzmiało to jak science fiction. Oczywiście ksywka jest znana tylko polskiej części załogi :)

Po pracy albo jadę z kumplem kupować kolejne elementy wyposażenia mieszkania albo idę do najbliższego spożywczaka po jakieś produkty obiadowo - śniadaniowe. Na szczęście za rogiem mojej kamienicy mam sklep Billa więc nie muszę daleko tyrpać się z siatami. O cenach napiszę kiedy indziej, ale generalnie za 10 euro idzie zrobić obiad na dwa dni przy założeniu, że nie żremy jak świnie tuczniki. Filet z kurczaka, jakieś warzywa, ziemniaczki tego typu sprawy.

Kolejnym tematem, który rozwinę w oddzielnym wpisie jest zjawisko nazywane przeze mnie "wiedeńskim freakshow". To jest coś czego nie zauważałem w Polsce, a tutaj niemalże codziennie trafia się nowy okaz do kolekcji. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o człowieku Yeti, Muhammadzie Ali lub Don Juanie śledźcie kolejne notki.

Ok, na razie to tyle bo germańscy oprawcy zaczynają przybywać do arbajtu, a ostatnie czego mi potrzeba to życzliwi szeptający na mitingach o Polakach co odbierają miejsca pracy Austryjakom i cały czas siedzą na necie. Świnie wszędzie są takie same niezależnie od języka w którym chrumkają.

3 komentarze:

  1. A jak idzie Twojej lepszej połowie?znalazla juz prace w Wiedniu?

    OdpowiedzUsuń
  2. moja lepsza połowa póki co jest w Polsce i pakuje swój dobytek, który ja przemycam przez dwie granice i składuję pod ścianami mieszkania. jak już minie zamieszanie z przeprowadzką i złapiemy oddech to zajmiemy się szukaniem arbajtu dla niej.

    OdpowiedzUsuń
  3. no, nareszcie. Już się nie mogłam doczekać nowej notki. Kto wie, kto wie, może kiedyś, gdy nabędę odwagi też ruszę w świat i nauczę się żyć gdzieś poza PL.

    OdpowiedzUsuń