czwartek, 28 kwietnia 2011

Emigracyjne anty-emo

Gdzieś w okolicach środy ubiegłego tygodnia zdałem sobie sprawę z absurdalnego uczucia jakie mi towarzyszy od początku pracy w U. Szedłem sobie właśnie do kuchni palaczy na któregoś papierosa i którąś kawę z rzędu. Na drugim końcu korytarza ktoś, już nie pamiętam kto dokładnie, przechodził między pokojami i machnął do mnie ręką na powitanie. Odwzajemniłem gest, otwarłem drzwi do kuchni i w tym momencie uderzyła mnie myśl tak naprawdę nie mająca za wiele wspólnego z tą konkretną sytuacją, ale bardzo mocno związana z moim samopoczuciem. Mianowicie od 1 marca cały czas mam wrażenie, że jestem na czymś w rodzaju wakacji, a chodzenie do pracy to po prostu efekt grafiku sporządzonego przez organizatorów wycieczki żebym się za bardzo nie nudził pomiędzy oglądaniem pomników i zwiedzaniem wiedeńskich zaułków. Śmieszne, prawda?

Być może jeszcze jestem na emigracyjnym haju i wszystko widzę przez różowe okulary. Być może podwyżki nie doczekam się ani za rok ani za dwa lata. Być może koszty życia w Wiedniu wzrosną drastycznie na skutek jakiejś katastrofy polityczno-ekonomicznej albo nieszczęścia w życiu prywatnym. Być może moja dziewczyna nie znajdzie pracy i będziemy żyć tylko z mojej pensji albo przejadać jej pieniądze ze sprzedaży mieszkania. Być może skończę jako kolejny Polak wypalony harówką jako tania siła robocza i rozczarowany iluzją zagranicznego Eldorado ciągle wymykającego się z ręki. Być może tak będzie, ale póki co odczuwam spokój i cieszę się mało skomplikowaną codziennością. 

Owszem, przepisy zmuszające mnie do kosztownej rejestracji auta w Austrii lub jego sprzedaży to kłopot, którego nie miałbym w Polsce. Nieznajomość niemieckiego ogranicza moje możliwości komunikacji z tubylcami do osobników mówiących po angielsku chociażby w stopniu podstawowym. Jestem poza swoim krajem, z dala od rodzinnego Krakowa, z dala od znajomych, rodziny, miejsc i osób poznawanych przez ponad 30 lat mojego życia. Pierwsze piwo, pierwszy papieros, pierwszy kac – to wszystko trzeba zamknąć w kuferku wspomnień odstawionym na półkę z napisem „Polska” i tylko od czasu do czasu go otwierać przy okazji odwiedzin w ojczyźnie i spotkań z kumplami. 

Jednocześnie na to wszystko co zawiera powyższy akapit można spojrzeć z drugiej, radośniejszej strony. Nie będę miał auta więc odpadną mi koszty tankowania, ubezpieczania i dbania o nie. Moja miejska mobilność nie ucierpi na tym ani trochę, a typem podróżnika nie jestem. Nie znam niemieckiego więc spokojnie mogę sobie zapalić w kuchni i nikt mi nie zawraca głowy jakimiś pierdołami typu co widział w tv albo co zrobił jego pies. Nie drażnią mnie też rozmowy ludzi w metrze czy w sklepach bo ich po prostu nie rozumiem. Jestem z daleka od znajomych, ale jednocześnie daleko są też ludzie, których nie chcę spotykać. Kumple dostaną info o moim przyjeździe i okazyjnym piwku, ale nie grozi mi spotkanie w markecie całej reszty osobników grających mi na nerwach. Knajp tu nie brakuje, a co ważniejsze praktycznie każda jest dla mnie nowa. W Krakowie zawsze były plany znalezienia nowego lokalu a zawsze kończyło się na piciu w jednym z kilku doskonale znanych i ulubionych. 

Jest chyba takie przysłowie, że gdy bóg zamyka drzwi to otwiera okno czy coś w tym stylu i tak właśnie patrzę na swoją obecną sytuację. Nowe miasto do poznania, nowe ulice do dreptania, nowe knajpy do odkrycia, nowi ludzie do spotkania. I naprawdę zero strachu, poczucia winy czy tęsknoty za Polską jakie media na zlecenie świń przy korycie starają się wtłoczyć w umysły potencjalnych emigrantów.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Mandat na siedem tysięcy euro? Nie, dziękuję.

Policja zaczęła polowanie na samochody z zagranicznymi blachami należące do osób zameldowanych na stałe w Austrii. Nie jest to wcale żaden nowy przepis po prostu wzięli się ostro za egzekwowanie prawa istniejącego już od dawna. Nie jest to także wycelowane tylko na Polaków bo mandaty dostają też Turcy, Jugosłowianie (daruję sobie wymienianie wszystkich nacji po podziale tego kraju), Rosjanie, a także rodowici Austryjacy. I jak zwykle w tego typu akcjach chodzi o nic więcej jak tylko o pieniądze.

Według przepisów jeśli masz stałe zameldowanie w Austrii i jeździsz po austryjackich drogach samochodem to pojazd musi być zarejestrowany i ubezpieczony w Austrii. Część ubezpieczenia to po prostu podatek drogowy więc każde euro wędrujące do ubezpieczalni poza granicami „małej rzeszy” to strata dla budżetu państwa. A państwo nie lubi tracić kasy, no chyba że samo ową stratę generuje. Ja to przynajmniej używam samochodu tylko do celów prywatnych, a wiele osób ma pozakładane biznesy gdzie auto jest praktycznie centrum działalności typu przewozy ludzi czy towarów.

Mandaty jakie wlepia ludziom policja są tak wysokie, że nie opłaca się ryzykować. Wg artykułu w kwietniowym numerze "Poloniki" standardowo dostajemy kwitek na 5000 euro. Znajomy mówił mi parę dni temu o przypadku kiedy to policja przyszła do domu właścicielki auta, które stało w garażu i niemal nie wyjeżdżało na ulice i wlepiła jej mandat na 7000 euro. Tak, s i e d e m tysięcy euro.

I co najciekawsze w przypadku kontroli drogowej mandatu nie dostaje właściciel auta tylko ten kto akurat siedzi za kółkiem. Czyli generalnie odpada nawet darowizna samochodu na przykład komuś z rodziny w Polsce bo nie liczy się czyj jest samochód tylko fakt, że prowadzi go osoba zameldowana na stałe w Austrii.

Biorąc pod uwagę, że moje mondeo kupiłem trzy lata temu za 2500 euro to ryzykowanie mandatu na trzykrotność tej kwoty po prostu jest głupotą. Zwłaszcza, że kto czyta mojego bloga kredytowego ten wie jak cudownie wyglądają moje finanse :) Z tego powodu dziś jadę z powrotem do Polski i oddaję mondka w dobre ręce zaprzyjaźnionego mechanika, który zajmie się sprzedażą auta. 

Dlaczego nie przerejestruję i nie ubezpieczę auta w Austrii? 

Pierwszym powodem jest oczywiście kasa. Trzeba zapłacić co najmniej 180 euro podatku ekologicznego NOVA (wysokość opłaty zależy od emisji spalin), zrobić przegląd za około 100 euro, zarejestrować auto – znowu około 200 euro, a ubezpieczenie to kolejny 1000 euro (samo OC). Jak sami widzicie koszty dorównują, a mogą nawet przekroczyć wartość samochodu. 

Drugi powód to fakt, że przepisy stanowią iż samochód powinien przejść procedurę rejestracyjną w ciągu miesiąca od wjazdu do Austrii. Nie pytajcie mnie jak oni to sprawdzą, ale założę się, że liczy się tu data mojego zameldowania. W końcu to właśnie stały meldunek jest podstawą do wlepiania mandatów. A dokładniej mówiąc auto bez tutejszej rejestracji będące w posiadaniu osoby zameldowanej tu na stałe jest uznawane za niesprawne i nie przystosowane do poruszania się po drogach. A od mojego meldunku minęły już ponad dwa miesiące i najzwyczajniej w świecie obawiam się tego, że jeśli zacznę się bujać z rejestracją to tym bardziej dostanę prezent od policji. 

Czy bez samochodu da się tu żyć? 

Moim zdaniem da się i to zupełnie zwyczajnie. Komunikacja miejska jeszcze mnie nigdy nie zawiodła, sklep mam za rogiem więc zakupy robimy na bieżąco a nie jak w Polsce tygodniowo. Na wycieczki krajoznawcze nie jeżdżę bo jest w cholerę miejsc w Wiedniu gdzie nas jeszcze nie było, a mogą tam być ciekawe rzeczy typu miłe knajpki czy jakieś wystawy. Z mebli to musimy jeszcze tylko kupić kanapę do salonu i stolik pod telewizor więc bez problemu zmieści się to w kombi mojego kumpla. A wizyty w Polsce? Albo będziemy synchronizować wyjazdy właśnie z moim kumplem albo po prostu pojedziemy pociągiem lub autobusem. Ja osobiście nie widzę tu żadnych problemów. 

Póki co nie planuję więc kupowania nowego auta. Kasę ze sprzedaży mondka przeznaczę na zaczątek oszczędności, do których będę dorzucał kasę z dodatkowych pensji. Jak się uzbiera coś więcej to wtedy się zastanowię czy kupić auto czy po prostu mieć kasę. Ale pewnie spłacę po prostu polskie kredyty, żeby mieć już spokój z tym cholerstwem.

A dziś wieczorem proszę trzymać kciuki za to żebym przekroczył granicę austryjacką bez napotkania policyjnych patroli :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Słońce, spacer i makabra czyli HR Giger w Wiedniu

Wczoraj był bardzo piękny dzień. Po całym tygodniu szarości, deszczu i wiatru szarpiącego parasolami niedziela skąpana była w słońcu, a lekki wiaterek uprzyjemniał scenerię szumem drzew i zapachami wiosny. W centrum miasta odbywał się maraton, który prawodpodobnie był main eventem tego weekendu. Zawodnicy biegli, publiczność ustawiona wzdłuż trasy dopingowała, a nasza czwórka urządziła sobie spacer z Karlsplatzu do Museum Hundertwasser w 3 bezirku.

Spacer nie był zupełnie przypadkowym dreptaniem po śródmieściu, naszym celem była wystawa pod tytułem „HR Giger. Träume und Visionen” czyli po ludzku „Dreams and visions”. Mniej więcej dwa tygodnie temu jadąc metrem zobaczyłem na jednej ze stacji plakat, na którym mignęło mi znajome nazwisko. Szybki wywiad w sieci potwierdził, że nie miałem przywidzeń i w dniach od 10 marca do 26 czerwca można z bliska podziwiać dzieła artysty. Kto jak kto, ale każdy fan Obcego powinien skorzystać z okazji przytknięcia nosa do malowideł z cyklu Necronomicon, które dały zaczątek nielegalnemu pasażerowi Nostromo.

Już sam budynek muzeum zapowiadał niezłą zabawę. O detalach możecie przeczytać chociażby na ich stronie, ale pomijając kwestie historyczne i kto był architektem to największe wrażenie robią pofalowane sufity i podłogi. Naprawdę trzeba uważać ponieważ mozaika pod nogami nie ułatwia złapania horyzontu i od samego progu chodzimy po wybrzuszeniach i załamaniach. Najbliższe otoczenie budynku jest utrzymane w tej samej konwencji zupełnie jakby pod ziemią kopały gigantyczne krety za nic mające ludzkie chodniki. Wszystko to jest jednak częścią wizji architekta, który zaprojektował sporo ciekawych budynków w Wiedniu, między innymi spalarnię śmieci wyglądającą jak zamek z kolorowych klocków lego ułożony przez przedszkolaka.

Ale wróćmy do Gigera. Jego prace zajmują dwa górne piętra muzeum, wjazd kosztuje 9 euro od osoby. Czy drogo to zależy, mnie tam nie żal. Oczywiście jest zupełny zakaz fotografowania, pracownicy krążą wśród odwiedzających nonstop. Podłoga wykonana z drewnianych desek skrzypi przy każdym kroku wzmagając makabrę wylewającą się z obrazów.

Pierwsze piętro to obrazy i rzeźby głównie z lat 60-tych i 70-tych. „Birth Machine” i obok aluminiowa figurka jednego „naboju”, „Atomic Children”, czy klepsydra ze sztuczną krwią zamiast piasku. Generalnie dzieła nie związane z filmami, które rozsławiły nazwisko Gigera na panteonie Hollywood. Na kilku ścianach można jednak zobaczyć niektóre części cyklu Necronomicon gdzie bez trudu rozpoznamy znajome kształty obłych czaszek i obślizgłych szczęk. Z tej części wystawy szczególnie mi się podobała gigerowska wersja Tarota i miałem nadzieję, że w sklepiku z pamiątkami będzie ona do kupienia. Jak się później okazało nie sklepik nie miał nic ciekawego do zaoferowania poza albumami czy biżuterią w stylistyce Aliena.

Drugie piętro to w przeważającej części Alien, Gatunek i... Debbie Harry. Piosenkarka po odejściu z zespołu Blondie zwróciła się do Gigera o zaprojektowanie scenografii do jej teledysku. „Now I know you know” nie poraża muzycznie i generalnie jest nudnym klipem, ale Debbie ubrana w szkieletorowy kombinezon wije się na tle malowideł, które obecnie wiszą na ścianach Kunst Haus Wien. Widać tam też „Harkonnen capo chair”, które Giger zaprojektował na potrzeby Diuny. Twarz Debbie przebita kilkoma igłami przywodzącymi na myśl widły zdobi okładkę jej albumu "Koo Koo". Notabene w gablotce można zobaczyć jedną z tych igieł: ponad półmetrowy kawał szpikulca z oczkiem na końcu. Akupunktura rodem z Hellraisera :)

Na tym samym piętrze co bardziej wstydliwi odwiedzający mogą się spłoszyć bo jest sporo pornograficznych elementów. Penisy, waginy, odbyty, wyuzdane pozy na wpółcybernetycznych kochanków to mniej więcej dwie ściany ekspozycji. Zresztą w każdym obrazie Gigera są motywy erotyki wymieszanej z mechaniką i cierpieniem, czasami jednak sprytnie kryją się w mglistych kształtach sennych koszmarów artysty. Sam Obcy to przecież penis z zębami, a królowa roju to wynaturzone ucieleśnienie macierzyństwa.

Oglądanie wystawy zajęło nam mniej więcej godzinę. Po zejściu na dół do sklepiku nastapiło wspomniane rozczarowanie, ale i tak było warto przeznaczyć ten czas i pieniądze na dawkę kultury. Jako ciekawostkę dodam, że na parterze muzeum spotkaliśmy Jana Nowickiego z jakimś małym i niestety brzydkim rudzielcem. Ot, taki mały bonus dla kinomaniaków.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Powitanie w firmie

Wczoraj uczestniczyłem w Welcome Day czyli spotkaniu organizowanym mniej więcej raz na kwartał w celu przedstawienia nowym pracownikom firmy, produktów i ogólnej wizji skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy. Szczerze mówiąc jestem bardzo pozytywnie zaskoczony tym co usłyszałem i zobaczyłem podczas tego niemal ośmiogodzinnego mitingu.

Pracę w U zacząłem 1 marca więc miałem już okazję samodzielnie zobaczyć jak wygląda tu codzienność, jacy ludzie siedzą w sąsiednich pokojach, z kim można zamienić kilka słów na papierosie a kto jest zupełnym pojebem i lepiej nie wychodzić poza „morgen”. W tej ostatniej kategorii prym wiedzie założyciel firmy, koleś o jakimś takim przyczajonym wyglądzie jakby właśnie zgwałcił stado szczeniaków. Ale poza tym i kilkoma innymi podnoszącymi ciśnienie przypadkami generalnie większość ludzi jest spoko.

Zazwyczaj jest jednak wielka różnica pomiędzy moim levelem pracowników czyli programistami, testerami czy nawet szefami zespołów a tak zwanym managementem. Lakierki gniotą stopy, garnitur wysztywnia ciało, krawat odcina krew od mózgu i zombie gotowe. Co gorsza owo zombie nie chce zjeść twojego mózgu, chce go wyprać i wypełnić transmisją z centrali tak aby wszyscy czuli ciepełko korporacyjnego ducha. I takie spotkania „integracyjne” służą właśnie temu aby nowych w miarę szybko zaszczepić bakcylem entuzjazmu w atmosferze fałszywych uśmiechów i udawania jaką to fajną rodzinkę tworzymy podczas gdy tak naprawdę chodzi o to żebyś robił na wczoraj i za darmo.

Welcome Day jawił mi się więc jako kompletna strata czasu i kiedy na samym początku nasz główny HR kazał każdemu zaznaczyć swoją wypadkową nastroju i oczekiwań byłem przekonany, że będę świadkiem maratonu przybijania sobie piątek i pompatycznych gadek o tym jak to wszyscy się liczą w procesie budowania lepszego jutra.

A potem przyszedł CEO i powiedział, że jeśli ktoś się po nim spodziewa samych dobrych wiadomości to się zawiedzie. Jego czas był przewidziany na godzinę, ale minęło prawie dwie zanim opuścił salę konferencyjną. Najpierw opowiadał o tym jak firma obecnie pasuje do jego wizji i co trzeba zmienić i muszę przyznać, że było to bardzo ciekawe. Sympatyczny koleś po pięćdziesiątce w koszulce polo na zupełnym luzie mówił o różnicach pomiędzy amerykańskim a europejskim stylem kontaktu z klientem, co jest ważne przy rozmowach czy prezentacjach naszych produktów, gdzie mamy pewną pozycję na rynku a gdzie kopią nas po dupie i tym podobne rzeczy. Później odpowiadał na nasze pytania i ta część trwała mniej więcej tyle samo co jego prezentacja.

Następny prelegent opowiadał o naszych produktach i to był w sumie najsłabszy moment całego dnia. Parę screenshotów i pół godziny mówienia tego co każdy może przeczytać sobie na stronie firmy. Zero podniety, ale na szczęście potem było wyjście na lunch do pobliskiej restauracji więc można było odpocząć przed kolejnym etapem, którego tematem miały być „company values”.

Generalnie jak mi ktoś zaczyna mówić o misji i wartościach firmowych to zaczynam tracić do niego wszelki szacunek i sympatię. Jeszcze jeden etap prania mózgów szczurom w korpo. Jednak nasz główny HR, który sam przyznał, że jego inspiracją dość często bywa Catbert najpierw rzucał do nas piankową piłeczką i kazał mówić słowa dotyczące owych values a potem podzielił nas na dwie grupy i każdej wyznaczył zadanie. Moja grupa miała opisać co naprawdę znaczą owe wartości w codziennym życiu firmy, a druga miała wymyślić jak można zmierzyć stopień ich stosowania. Jak nie lubię takich pseudozabaw to nawet mi się podobało.

Ostatnia prezentacja dotyczyła przyszłości naszych produktów i kierunku jaki firma właśnie zaczęła obierać aby po pierwsze nie zdechnąć na skutek działalności żarłocznych konkurentów, a po drugie zapewnić sobie bazę dla rozwoju i zawsze bycia liderem w branży. Jako, że większość tego co usłyszałem podpada pod Non Disclosure Agreement więc detale pozostawię dla siebie. Napiszę jedynie, że tak pewnie wyglądały prezentacje przyszłości w wykonaniu założycieli google czy facebooka, a teraz wszyscy widzimy, że future is here. Co prawda U raczej nie stanie się kolejną inkarnacją Wielkiego Brata, ale jeśli chociaż połowa tego co jest w planach się uda to potencjał jest ogromny.

Na koniec nasz HR pytał każdego o feedback i kazał zaznaczać na wykresie gdzie teraz jesteśmy w kwestii nastroju i oczekiwań. I całkiem możliwe, że wyprali mi mózg i jestem teraz szczurkiem chociaż sam o tym nie wiem, ale z czystym sumieniem klepnąłem krzyżyk poza zakresem osi. Best szczuro-miting ever :)

czwartek, 7 kwietnia 2011

Ciemna strona miasta

Słysząc „Wiedeń” zazwyczaj mamy dość kulturalnie zorientowane skojarzenia: Beethoven, Mozart, walc, opera, muzea. Niektórzy być może nawet pomyślą o Falco, który jest tu odpowiednikiem naszego Krzysztofa Krawczyka względem popularności wśród kilku pokoleń. Zresztą oglądając „oficjalne” fotki ciężko nie mieć jak najbardziej pozytywnych oczekiwań. Tu pomnik, tam grób, tu kamienica, a tam znowu park i wszystko naznaczone nazwiskami znanymi nam z kart historii. I te połyskujące w słońcu kopuły monumentalnych gmachów w centrum, i te bulwary Dunaju pełne turystów i knajpek. Aż by się chciało tu zamieszkać i chłonąć tę wspaniałość :) 

To nie jest wpis o tym jak mi źle w Wiedniu bo w sumie jest mi całkiem dobrze. Pod względem finansowym tego jeszcze nie czuję, ale psychicznie jakoś wyluzowałem. Chcę jednak skrobnąć kilka słów o rzeczach, których raczej nie zauważycie wycieczkowo przemierzając miasto w kilka godzin trasą muzealno – pomnikową. 

Po pierwsze, Wiedeń jest brudny i śmierdzi. Nie zawsze, nie wszędzie, ale zazwyczaj ciężko przejść ulicą aby się nie natknąć na psią kupę, fastfoody rozmazane na chodniku i śmieci. Jeśli się człowiek za bardzo zapatrzy na wspaniałe zdobienia kamienic to można skończyć z butami umazanymi wszelakim syfem. Co do zapachów to czasami potrafi skądś tak zajechać śmietnikiem wymieszanym z kanałami, że dech zapiera chociaż w zasięgu wzroku ani śmietnika ani kratki kanalizacyjnej nie uwidzisz. Jedyny ratunek w tym, że generalnie wiatr tu piździ na okrągło i dość szybko można ucieć ze strefy smrodu i jak mamy szczęście to nie wpadniemy od razu w następną. 

Po drugie, koszmar z miejscami do parkowania. W mieście to najlepiej zapomnieć o samochodzie i poruszać się komunikacja miejską. Czasami jednak trzeba coś przewieźć i wtedy czeka nas krążenie po okolicy w poszukiwaniu wolnego kawałka parkingu, który nie jest obstawiony milionem znaków obowiązujących w tysiącu okoliczności. Wybierając się na poważniejsze zakupy do Ikei, OBI czy innych szopingów jak chociażby Shoping Center Sud (kilka kilometrów autostradą na południe od Wiednia) najlepiej jechać w sobotę rano i uwinąć się z powrotem jeszcze przed południem. Wtedy jest spora szansa, że nasi sąsiedzi też gdzieś pojechali i będziemy mogli w miarę spokojnie zaparkować pod naszym budynkiem. 

Innym dość nieprzyjemnym aspektem posiadania samochodu jest wandalizm. Urwane lusterka, porysowana karoseria, pocięte opony – takie oto atrakcje mogą stać się naszym udziałem jeśli pozostawiliśmy auto zaparkowane na noc na ulicy. Szczególnie narażone są na to samochody na obcych blachach, ale nie jest to żadna reguła. Mnie na szczęście (odpukać!) jeszcze nic takiego nie spotkało, ale od czasu mojego przyjazdu już dwa razy widziałem przy swojej kamienicy auta z poprzebijanymi oponami. Za pierwszym razem były to dwa samochody na rumuńskich numerach, za drugim jedno auto z rejestracją bodajże francuską. Jedynym wyjściem jest wynajęcie miejsca na strzeżonym parkingu co niestety wiąże się z kosztami w okolicach 150 euro miesięcznie (w zależności od firmy, lokalizacji i poziomu ochrony) no i oczywiście nie mamy wtedy auta pod nosem. Swoją drogą mój kumpel parkuje na parkingu podziemnym zaraz obok naszej firmy i chyba w dwa dni po zakupie nowego auta ktoś włamał się do jego i prawie wszystkich innych samochodów na parkingu. 

Porozumiewanie się z tubylcami po angielsku wcale nie jest takie łatwe. O ile w pracy nie mam z tym żadnych problemów to już w sklepach bywa różnie. Pracownicy Ikei, sklepów odzieżowych typu New Yorker czy C&A całkiem spoko rozumieją co się do nich mówi i potrafią odpowiedzieć, ale już panie w spożywczakach to nie bardzo. Na przykład kupowałem ostatnio dla swojej dziewczyny kartę pre-paid do telefonu w Hoferze. Obok kasy jest plakacik z ofertą sieci komórkowej yesss więc pokazałem na niego palcem i mówię „one SIM card for mobile phone, please”. Pani popatrzyła na mnie jak na szaleńca i wyrzuciła z siebie potok germanizmów. No to wysiliłem się i powiedziałem „eine SIM karte für handy, bitte” na co otrzymałem kolejną porcję niemieckiego, ale tym razem zrozumiałem, że pyta czy z pakietem internetowym czy bez. Potem było już danke i auf wiedersehen (przez większość wymawiane jako wideszyn) i wyszedłem biedniejszy o 10 euro ale z kopertą z kartą, niemniej jednak żeby nawet pokazanie palcem na towar nie pomagało... To już nawet za komuny w Polsce baba w mięsnym by zrozumiała co chcemy kupić niezależnie od języka, którym mówimy. 

Kolejna sprawa to korzystanie z bankomatów. Z tego co się zdążyłem zorientować to dość często złodzieje montują skanery kart i to wcale nie na jakichś zapuszczonych bocznych uliczkach. Właściwie im bardziej popularna wśród turystów okolica tym gorzej. W tamtym tygodniu policja zdjęła skaner z bankomatu zaraz obok wejścia do budynku gdzie pracuję. Bankomat jest przy drzwiach do oddziału banku praktycznie w centrum. Pół biedy jeśli mamy kartę z chipem bo wtedy skan paska magnetycznego właściwie niewiele daje, ale czasami złodziejskie urządzenia połykają kartę i wtedy już robi się poważniej. Warto też przysłonić dłonią klawiaturę podczas wpisywania PINu i zadbać żeby nikt nam nie zaglądał przez ramię. Dlatego ja zawsze wchodzę do placówki banku gdzie po godzinach urzędowania trzeba odblokować drzwi swoją kartą więc nikt nam nie będzie spacerował dowolnie za plecami i jest raczej znikoma szansa na jakieś machinacje przy samym bankomacie. Oczywiście zawsze można dostać w łeb po wyjściu na ulicę, ale na to ciężko już coś poradzić poza normalną ostrożnością.

W przewodnikach turystycznych nie piszą też pewnie o narkomanach stadnie oblegających tunel pomiędzy wyjściami ze stacji metra przy Karlplatzu. Podobno policja ma coś z nimi zrobić, ale póki co nadal się tam snują. Czasem wychodzą także na powierzchnię i oblepiają ściany najbliższych budynków. Przechodząc obok zawsze mam wrażenie jakbym wszedł na plan zdjęciowy Mad Maxa.

A tak poza tym Wiedeń jest pięknym miastem, z mnóstwem miejsc do zwiedzania i wydawania pieniędzy :)